No i nawojowali się!
To, że nawojowali się do szczętu, do kresu możliwości, dowódca zrozumiał nie dziś i nie wczoraj, kiedy to przyciśnięto ich do rzeki, gdzie tamci siekli po nich w zaroślach z kulomiotów, a oni z rzadka odgryzali się ogniem karabinowym. Nawet nie tydzień temu, gdy zmordowani, głodni, tułali się po lesie nędzną resztką batalionu, nie wiedząc, dokąd się udać, gdzie zdobyć coś do jedzenia i trochę machorki, gdzie odpocząć choć parę godzin w spokoju. Z ich tragicznego położenia dowódca zdał sobie sprawę na początku wiosny, gdy okazało się, że cały ten rejon okrążony jest ze wszystkich stron, że w bliższych i dalszych wioskach, chutorach i folwarkach pełno czerwonoarmistów, którzy bez pośpiechu, ale metodycznie i gruntownie dobierali się do nich. Tydzień temu wykurzyli ich z ciepłego, sosnowego pagórka nad bagnem, nie dając im przejść przez rzeczkę do sąsiedniego rejonu, tak że ledwo zdołali się oderwać od całego pułku czerwonych. Wczoraj cały dzień grzmiało i trzeszczało z tamtej strony lasu. Z początku słychać było gęstą strzelaninę, leśnym echem kołysały serie kulomiotów, a później, pod wieczór, zaległa nagle niepokojąca cisza. Wyglądało na to, że przyszedł kres na grupę Ułaszczyka, która próbowała umocnić się w tamtej części lasu. Więc i tam nie było ratunku, jak nie było go i tu, koło Moroczy, jak nie było go w tych lasach, w okręgu, w całej Białorusi. Jeszcze zimą, kiedy rozlokowali się w zaśnieżonych ostępach leśnych, liczyli, że przetrwają chłody, a przy odrobinie szczęścia doczekają wiosny. Szczęście jednak nie dopisało. Ocieplenie i zielona trawa działały również na korzyść tamtych — oni także się ruszyli, przegrupowali, otoczyli wroga i przystąpili do obławy zgodnie z wszelkimi prawidłami polowania — jakby chodziło o wilki. Właśnie wtedy zrozumieli, że ich dni są policzone, że wszyscy polegną jak nie dziś, to jutro.
Od samego świtu wlekli się resztkami sił przez las. Każdy starał się nie odstawać za bardzo od idącego przodem, a wszyscy razem — od dowódcy, który raz nerwowo przyspieszał kroku, kiedy indziej przystawał nagle w miejscu pośród sosen, rozglądał się i nasłuchiwał. Rozglądając się obracał całym korpusem, bo nie mógł ruszyć głową na obolałej szyi obwiązanej brudnym ręcznikiem. Szyja, zraniona na początku zimy, nie chciała się goić, ropiała, ruda ciecz spływała na pierś, brzuch, opatrunek był stale wilgotny. Póki co w tym głuchym zakątku panowała martwa cisza, górą tylko polatywał szum sosen, miarowo kołysały się wierzchołki drzew; od czasu do czasu potrzaskiwały suche gałęzie pod nogami tych, którzy chwiejnym krokiem doganiali kolegów w przodzie. Kolejno zatrzymywali się przy dowódcy i jak on nasłuchiwali, rozglądali się, jakby czegoś wypatrując. Od dłuższego czasu nie rozmawiali, bo wszystko zostało już powiedziane i obgadane; dyskutować nie było o czym. Skończyło się im jedzenie i tytoń. Z amunicji zostały u każdego po dwa, trzy naboje karabinowe oraz sześć naboi w bębenku nagana dowódcy. To wszystko. Nie mieli czym się bronić.
Nie byłoby źle, gdyby wszystkich zabito. Gorzej, jak wezmą rannego, nieprzytomnego, powiozą do miasta i zaczną maltretować: kim jest, gdzie rodzice, krewni, żona, dzieci? Co wtedy? Nie, wiedzieli nie od dziś, że śmierć nie jest najgorszą z możliwości, jakie zgotował im powstańczy los. Czymś znacznie gorszym było ginąc narazić na tortury innych, dla których przecież wdali się w tę awanturę. Nawet martwi nie wywiną się z łap bolszewików. Jak ten Aksianiewicz i Kubryk, co zostali koło rzeki. Powieziono ich do miasta na stwierdzenie tożsamości. Trzy dni ich ciała leżały przed sztabem na furmance. Spędzano do nich mieszczan, wieśniaków, w końcu ktoś ich rozpoznał. Rozpoznał na nieszczęście dla rodziców i krewnych, których tej samej nocy skrępowano i wywieziono. Nikt nie wie dokąd. Dlatego się zdecydowali. Dyskusji nie było. Dowódca zaproponował, a wszyscy na to przystali, innego wyjścia nie było. Broń — karabiny i nagan — zabiorą ze sobą. Papiery i wszystkie dokumenty zebrali na stos i spalili w jałowcu. Zostali bez imion, bez nazwisk, bez dat urodzenia, narodowości — ośmiu zgłodniałych i długobrodych włóczęgów w łachmanach, którzy dziś postanowili sprawę zakończyć...
Należało to zrobić jak najspieszniej, póki tamci po nocy gubili ich ślad w lesie, teraz, kiedy oderwali się od pościgu, splątali ślady na mokrzysku i dotarli do tej głuszy. Ale panująca tu cisza mogła okazać się zdradliwa: każda chwila niosła ryzyko natknięcia się na bolszewicką tyralierę lub zasadzkę. Z drugiej strony, nie mieli przed sobą długiej drogi: dowódca wiedział, że gdzieś niedaleko powinna być Czarna Poręba, a ze trzy wiorsty dalej skończy się sosnowy bór i otworzy przestwór łąk z drogą, na której z pewnością od dawna na nich czatują. Wyglądało na to, że mieli chwilę wytchnienia. W leśnej głuszy nie było słychać żadnych głosów, krzyków czy wystrzałów. Oby tylko udało im się znaleźć odpowiednie miejsce, jakiś piaszczysty pagórek w tym borze. Ale w tym nizinno-błotnistym kraju trudno było o jakiś pagórek — wokół tylko mroczne przepastne knieje, brzoza i sosna, mszary i rojsty jałowcowe. Wlekli się więc, dopóki nie wyłonił się przed nimi prześwit, w górze widać było szare, zachmurzone niebo, w dole — karcze pościągane na stos z nie do końca uprzątniętej poręby. Nie jest to najlepsze miejsce — pomyślał dowódca — ale jest, jakie jest. Dalsze poszukiwania były zbyt ryzykowne.
Stanął, rozejrzał się. Za nim od razu zatrzymał się pierwszy idący w ślad, postawny, chociaż młody jeszcze mężczyzna, z policzkami porosłymi jasnym włosem, odziany jak i dowódca w długi, zabłocony szynel z postrzępionymi połami.
— Tutaj, dowódco?
— Tutaj.
— Może by dalej?
— Nie możemy dalej, Miacielski. Moglibyśmy nie zdążyć. Jest tylko jeden szpadel.
Cień smutku przemknął i zgasł w jasnych oczach Miacielskiego. Był zastępcą dowódcy, zrozumiał bez rozkazu, co do niego należy.
— Kazak, do roboty — rozkazał półgłosem temu, co wlókł się jako trzeci w tym rozłażącym się szyku. Był to chłopak niskiego wzrostu i mizernej postury, w szarej świtce, ze strzelbą na ramieniu i krótkim szpadlem zatkniętym za pas. Nikt więcej szpadla nie miał. Zbliżywszy się, wyjął go zza pasa i przystanął obok dowódców.
— Na co czekasz? Kop!
Bez zbędnych słów i dopytywania Kazak jął rozkopywać miękką ściółkę z mchu; spod niej ukazał się jasny, prawie biały żwir borowy. Kazak był chłopcem posłusznym, nigdy nie spierał się z dowództwem, zawsze robił, co mu kazano. Do tego był milczkiem, nie odzywał się ni słowem, więc nikt nigdy nie wiedział, co go gnębi. I czy w ogóle coś go gnębi. A przecież coś go gnębić musiało, jak choćby teraz, kiedy strasznie chciało mu się zapalić. Jeść też mu się chciało, tyle że głód zdążył mu spowszednieć, dość się w życiu nagłodował, ale żeby nie zapalić? Bez machorki nie mógł długo wytrzymać, po prostu nikł w oczach bez słowa, tylko na zwiędłej twarzy z rzadkim zarostem malowało się niewypowiedziane cierpienie.
Powoli zbliżali się inni, stawali bez słowa, spoglądali z rezerwą w rozkopany dół, czekali. Wyglądało na to, że wszyscy wszystko rozumieli, nie było potrzeby niczego wyjaśniać. Porosły szarym mchem sypki żwir spadał z Kazakowego szpadla prosto pod nogi — na podarte i przemoczone buty, rozłażące się austriackie kamasze, na łapcie wiązane sznurkiem, jak u szeregowca Dziada, co miał okazałą czarną brodę i gęste brwi. Nie otrząsnąwszy łapci ze żwiru, Dziad oddalił się parę kroków i przysiadł. Głowa mu bezwiednie jakoś opadła, wzrok się zaćmił i tylko usta poruszały się niby w modlitwie. A może i nie w modlitwie, może po prostu mówił coś do siebie i do ludzi. Tyle że pozostałych mało to obchodziło, każdy zajęty był sobą. Może oprócz Każuchara. Tak się nazywał, bo kiedyś szył kożuchy, a jeden miał nawet na sobie — czarny, nasiąknięty wodą łachman z wyliniałym kołnierzem. Przed sobą, za pazuchą, trzymał prawą rękę zawiniętą w jakąś onucę. Tydzień temu na szosie przetrąciła mu ją bolszewicka kula i Każuchar cierpiał bardzo. Z wykrzywioną bólem, od dawna nie goloną twarzą pokręcił się trochę, wreszcie siadł obok Dziada.
— Ot masz, bratku, jak to wszystko wyszło.
Widać chciało mu się pogadać, ponarzekać, żeby choć tym sposobem zapomnieć o bólu w ręce, ale Dziad nie odpowiedział — mocował się pewnie z własnym bólem.
„Wyszło!” — powtórzył w myślach Ihar Zabieła, który stał przygnębiony naprzeciwko. Sam siebie chciał jakoś podnieść na duchu, ale nie znajdował właściwych słów. Na moment jego usta wykrzywił gorzki grymas, a oczy gotowe były trysnąć łzami. Jakoś się jednak przemógł, opanował nagłą słabość, mocniej zacisnął gładkie, młodzieńcze szczęki i odwrócił tyłem.
Niebawem do jamy, rysującej się już wyraźnie w szarym mchu, podeszli pozostali; ktoś odwrócił się do niej plecami, ktoś inny ponuro spoglądał na uwijającego się Kazaka, jeszcze inny patrzył pod nogi. Austryjaka postał chwilę z innymi i wolno ruszył w las, zataczając szeroki łuk. Żeby przemóc w sobie nagłą słabość, patrzył w górę, między czuby sosen, które cicho i miarowo kołysały się nad nagimi jeszcze, bezlistnymi gałęziami brzóz. Tam gdzieś w głębi nieba, płynęły i płynęły szare wiosenne obłoki, które niosły dokądś wiosenny deszcz — na oziminy, pod siew jary, na ojczyste pola i niwy. Jemu, Austryjace, nigdy nie będzie już dane wyjść w pole, mocno zacisnąć w dłoniach czepigi pługa, wdychać zapach świeżej oranicy. Jakże tego pragnął!... To pragnienie prześladowało go przez cały czas, śniło się po nocach. I wtedy, kiedy przez trzy lata umierał w szczurzych jamach wojny mikołajewskiej, i kiedy głodował w baraku niewoli austriackiej. I później, kiedy uciekał do swoich, przedzierając się nocami przez obce pola i lasy.
Dowódca, jak zawsze skupiony i powściągliwy, odszedł parę kroków od jamy, ale nie mógł przestać myśleć o tych ludziach. Potrzebowali teraz godziny spokoju, byle tamci im nie przeszkodzili. Wprawdzie na razie było cicho, ale nie miał żadnej gwarancji, że ten spokój potrwa dłużej i umożliwi im wykonanie tego, co zamierzyli.
Ich zamiary były, oczywiście, przerażające, nieludzkie, nawet nie-Boskie, ale cóż mieli począć? Cały ten koszmar rozpętał się nie z ich woli — szatan, a może los zrządził taki koniec. Wyboru nie było. Alternatywą był jeszcze większy koszmar. Z dwóch koszmarów wybrali mniejszy. Oby tylko doprowadzić wszystko do końca, a tam... A tam niech żyje Białoruś! Bez nich.
U kresu wszystkiego wielka była pokusa aby winą obarczyć innych, których tu nie było. Ale dowódca rozumiał, że oskarżanie kogokolwiek — czy to inicjatorów, czy kierownictwa nie ma sensu. Robili wszystko najlepiej jak umieli, choć właśnie umiejętności im zabrakło. I kierownictwu zjazdu, i komisarzowi Żaurydowi. Ale działali ze szczerego serca, dla dobra narodu. Co się tyczy dowódców pułków, to (z wyjątkiem może jednego zdrajcy) zachowali się wręcz bohatersko, byli ofiarni, nie żałowali własnego życia. Cóż z tego, kiedy sprawy przybrały zły obrót. Byli zgubieni. Masy, jak zawsze, trzymały się z boku. Białoruś ich nie podtrzymała. A przeciwko nim bezzwłocznie uderzyła siła, jakiej się nie spodziewali. Najgorsze zaś było to, że zmarnotrawili bezcenny czas — na próby układów, uzgodnienia, porozumienia. Na demokrację. Tamci zaś nie negocjowali — oni po prostu strzelali. I za to trzeba było teraz zapłacić. Jak to na wojnie — płaci się głównie krwią, a płaci ten, kto najmniej zawinił. Jak oni tutaj — były dowódca roty i garść tych szeregowych chłopów. No i ten chłopaczek... Dowódca rozważał różne warianty, ale żadną miarą nie mógł pogodzić się ze śmiercią Wałodźki. Nie wiedział, co wymyślić, jakiego użyć wybiegu, żeby chłopcu uratować życie. Jemu jednemu. Spośród tych, co powzięli twarde postanowienie: jak już umierać, to wszyscy razem. Bez wyjątku. A niejeden zasługiwał, by zrobić dla niego wyjątek. Ale zależało im, żeby nie zostawić żadnych śladów. Było to i racjonalne, i moralne. Tylko ten chłopak niweczył całą ich zimną kalkulację, był protestem przeciw zagładzie. Zresztą kto wie, może to w samym dowódcy buntowała się jego niedawna przeszłość nauczycielska...
Z oddali, z sosnowego lasu, doleciał skrzek sroki, który po chwili przybliżył się niepokojąco. Z boku zaskrzeczała jeszcze jedna. Dowódca wpatrywał się ze złością w wysokie korony drzew i wtedy Wałodźka dojrzał sroki. Dwie już zleciały się razem i przeskakując z gałęzi na gałąź w nagich brzozach, skrzeczały i skrzeczały, irytując ludzi. Wałodźka chwycił jakiś patyk z ziemi, podbiegł bliżej, cisnął w górę. Ale sroki przefrunęły tylko na inne drzewo. Chłopiec wrócił.
— Nie biegaj, Wałodźka — rzekł dowódca.
— Rozwrzeszczały się na cały las.
— Niech sobie wrzeszczą...
Może i tak, niech sobie wrzeszczą, teraz to już wszystko jedno, byle tamci się nie pojawili. Wałodźka wpatrywał się wytężonym wzrokiem w leśny gąszcz, ale nic się nie działo i sroki najpewniej skrzeczały na nich.
Tymczasem Kazak ukopał już dwie spore kupy żwiru po obu stronach dołu, w którym stał już po kolana. Widać było, że zgrzał się, aż pot wystąpił mu na czoło pod zsuniętą na oczy uszanką. Kiedy znów się wyprostował, żeby zsunąć czapkę na tył głowy, do dołu wskoczył Wałodźka.
— Daj, teraz ja...
Kazak bez większej skwapliwości oddał chłopcu krótki trzonek szpadla, który Wałodźka z impetem wbił w piach.
Jak tylko Kazak zaczął kopać, stojący obok Wałodźka poczuł jakiś przykry wewnętrzny dreszcz, choć chłodu nie odczuwał. Dzień zresztą zimny nie był. Żeby się z tego jakoś otrząsnąć, szukał jakiego bądź zajęcia. Był jak wszyscy głodny i wykończony do imentu po tych ostatnich dniach, poprzedniej nocy spał może godzinę, bo stał na czujce. Ale teraz nie wiadomo skąd poczuł tak duży przypływ sił, że kopał jak maszyna — szybko i nieprzerwanie wyrzucał piach na boki nie podnosząc głowy znad dołu i starając się o niczym nie myśleć.
Myśli jednak same pchały się do głowy, a te najbardziej natarczywe dotyczyły jego samego. Wałodźka Sułaszczyk nie chciał umierać. Chciał żyć. Ale wygląda na to, że mu się nie uda. Jak nie udało się jego ojcu i tylu szeregowcom, a i dowódcom z Brygady Słuckiej. Niektórym może się poszczęści, myślał Wałodźka, zwłaszcza po polskiej stronie granicy. Ale też nie wszystkim. Wałodźka słyszał już o tym, że Polacy wydali bolszewikom oficerów i przywódców powstania. Jednych już rozstrzelano w Słucku, innych wywieziono z rodzinami nie wiadomo dokąd, na wschód. Pewnie wywieziono też jego starszą siostrę z córeczką: przecież za takiego ojca, brata i męża podporucznika, który odstąpił za rzekę Łań, bolszewicy po głowie nie pogłaszczą. Dość już się namartwił losami najbliższych, rodziny, której nijak nie mógł pomóc. Chyba tylko własną śmiercią.
Pośród tej garstki milczących wojskowych nie tylko Wałodźka Sułaszczyk odczuwał ten wewnętrzny dygot, każdy z nich był na skraju wytrzymałości. Najmniejszą odporność zdradzał bodaj Austryjaka. Obszedłszy z daleka dół raz tylko rzucił okiem na Wałodźkę i pomyślał, że zbyt marudzą z tym kopaniem. Jak tak dalej pójdzie, mogą nie zdążyć, a wtedy spotka ich los znacznie gorszy. On po prostu nie miał już siły czekać. Próbował sobie perswadować: zaraz wszystko się skończy, wszystko ucichnie raz na zawsze. Ale to go nie uspokajało, denerwował się coraz bardziej. Powtarzał sobie w myślach: czego tu żałować, życia? Jakiego życia? Piekło, skaranie boskie, nie życie. W domu, w pobliskiej wiosce, nawet żona na niego nie czeka, niekochana i obca, z czwórką cudzych dzieciaków. Ma ziemię, to sobie przygrucha nowego męża. Brat rodzony zostanie jedynym gospodarzem na rodzinnym skąpym nadziale i nikt mu już nie zagrozi dalszym dzieleniem. Siostrzyca może uroni łzę jedną, drugą i zapomni o nim pośród kłopotów i troski o gospodarstwo, dzieci. Będą żyć bez niego, jak dotąd żyli. Jeśli tylko im nie zaszkodzi. Bo on im może strasznie zaszkodzić, jeśli bolszewicy dowiedzą się, jak im łoił skórę pod Mozyrzem. Bo też i udanie poczynali sobie tam, w wojsku Bułak-Bałachowicza! Chwacki był z niego dowódca, nie to, co ci dwaj... Tu w głowach jeno polityka, Białoruś... Tego nie wypada, tamto zabronione... A generał dawał żołnierzowi i powojować, i pohulać. Jak kiedy się zdarzyło. Wprawdzie Austryjace nie za dużo przypadło w udziale, ale czy to on za tym gonił? Pragnął pokoju, chciał ziemi, ale się nie udało. Gdy wrócił z wojny na swoją skąpą działkę, wszystko zaczęło mu się sypać. Na ojcowskim nadziale byle jak gospodarzył jego starszy brat Kazimierz z trzema synami, tymi co dali mu przezwisko Austryjaka. Bracia mieli zamiar podzielić gospodarkę i ziemię, ale cóż by im przyszło z podziału czterech ojcowskich dziesięcin? Nic dobrego. I Austryjaka zrezygnował. Nie bardzo mu się to uśmiechało, ale musiał przystać na pryjmaka do owdowiałej Audochy, która mieszkała opodal wioski, przy trakcie. Ziemi miała trochę więcej niż jego brat. Jej mąż nie wrócił z wojny — umarł na tyfus gdzieś na Sybirze. W jej chacie na glinianym toku biegała czwórka dzieciaków, a co gorsza, sama Audocha nie była urodziwa i nie skłaniało się ku niej żołnierskie serce Austryjaki. Ale mus był, więc się ożenił. I począł zaprawiać się w innym niż kawalerskie życiu. Po raz pierwszy poczuł się gospodarzem, zasiał oziminę, przywiódł do porządku gumno i zgromadził drewno na deski podłogowe. Jesienią młócili, nająwszy dla większej sprawności pomocnika z wioski. Urodzaj wypadł niezły, zapełnili ziarnem wszystkie sąsieki w Audochinym świrnie. I akurat wtedy, wczesnym jesiennym odwieczerzem, do chaty zaszło dwóch chłopów. Nie zdziwił się: zagroda stała przy trakcie, ludzie często zaglądali na podwórze, a to wody się napić, a to ogrzać się czy zakurzyć skręta. Ale ci nie zakurzyć przyszli — pokręcili się po chacie i wręczyli mu nakaz odstawy obowiązkowej, żeby w ciągu pięciu dni zdał dwadzieścia pudów zboża dla Armii Czerwonej. Austryjaka pokłócił się z nimi i powiedział: figę wam dam, nie zboże, dzieci mam, nakarmić je muszę! Armia Czerwona niech sama sobie posieje i zbierze, a nie rabuje u wieśniaków. Wtedy, może tydzień później, akurat w niedzielę, gdy z Audochą zebrali się na kiermasz kupować prosiaki, z traktu na zagrodę wysypał się oddział czerwonoarmistów. W kilka minut wymietli ze świrna całe zboże, kazali mu się nie wiadomo po co podpisać i odjechali do miasta. Nie wyprzęgnąwszy nawet konia, Austryjaka usiadł na przyzbie i tak przesiedział pół dnia. Toż trzeba się było tyle nacierpieć i na wojnie i w niewoli, iść w niechciane pryjmy, żyły wypruwać na zapuszczonej gospodarce, żeby na koniec zostać żebrakiem! Co to za władza nastała, jak z nią żyć? Tak rwał się do domu, na tę swoją Białoruś, a tu, okazuje się, gorzej jak na wojnie czy w niewoli. Tam chociaż był wróg, do roboty zmuszali, nawet śmiercią karali, ale karmili. A czym on teraz nakarmi dzieciaki?
Jak w Siemierzewie zwołano mityng, przybiegł do chaty, wydobył ze strychu w stodole polski karabin i zapisał się do pułku powstańczego. Co jak co, ale wojować jeszcze się nie oduczył i myślał, że tylko tym sposobem może coś wywalczyć.
W ponurym zamyśleniu Austryjaka oddalił się od pozostałych, wracał więc pośpiesznie, ale dół wciąż jeszcze nie był gotowy. Teraz, zgiąwszy szeroki grzbiet, zamaszyście wywijał szpadlem Miacielski; dowódca stał z boku i cierpliwie czekał.
— No jak tam, prędko już? — wyrwało się udręczonemu Austryjace.
— Zdążysz — opryskliwie odburknął Miacielski.
Austryjaka odszedł zgaszony — zdążysz! To oni chcą, żeby było jak najgłębiej. Jemu wszystko jedno, czy spocznie głęboko w ziemi, czy zostanie gdzieś pod krzakiem. Umarlakowi — jeden czort. Ale ta przedłużająca się mitręga z mogiłą wysysała z Austryjaki resztkę sił. Dłużej tego nie wytrzymywał. Będzie dobrze, jeśli nie zarządzą modłów, pomyślał. Dziad czy Każuchar nie wzbraniali się przed modlitwą. A dowódca może jeszcze palnąć kazanie o ojczyźnie, co także nie będzie mu w smak. Austryjaka nie znosił marudzenia, taki już miał charakter. A zresztą, po diabła mu teraz czekać? Po co miałby wysłuchiwać jakichś przemówień? Teraz sam jest panem swego losu, zwłaszcza że w karabinie zostały trzy naboje. A jemu i jeden wystarczy.
Rozchylił poły swego austriackiego szynela z dwoma rzędami guzików, siadł na białym szorstkim mchu i ściągnął but z jednej nogi. Brudna, zaparzona onuca sama odwinęła się ze stopy. Wprowadził nabój do lufy i wielkim palcem u nogi namacał spust. Nie chciał, by coś odwiodło go od nagłej decyzji, dlatego nie spoglądając nawet w stronę pozostałych wystrzelił.
Nagły strzał osadził wszystkich w miejscu. Dowódca gwałtownie się odwrócił i w jednej chwili zrozumiał, co się stało.
— Nie doczekał! — powiedział i grymas bólu przemknął cieniem po jego wymizerowanej twarzy. — Zabieła i ty — rzucił w stronę Kazaka. — Przynieście go tu.
Nie bez chwili wahania obaj szeregowcy podeszli do skulonego na boku, znieruchomiałego Austryjaki, z którego rozerwanej szczęki krew ciekła po ciemnym, wyszmelcowanym kołnierzu szynela, po ramieniu, i skapywała na mech. Niezbyt zręcznie chwycili Austryjakę za ręce i nogami po ziemi powlekli do jamy. Przedtem Kazak sięgnął po karabin, ale Zabieła warknął tylko nerwowo: „na czorta on tobie”, i tamten cisnął broń na ziemię.
Dół wciąż nie był gotowy, należało go jeszcze pogłębić co najmniej na arszyn. Po krótkiej przerwie wywołanej strzałem Austryjaki, Miacielski wziął się za szpadel ze zdwojoną pasją. On także ledwo wytrzymywał, czekać nie miał sił, chciał skończyć z tym jak najprędzej. Miał za złe Austryjace, że ich wyprzedził: mądrala, psia krew! Nie wytrzymał. Będzie dobrze, jak tamci niczego nie usłyszeli. A jeśli? To może się okazać, że nie zdążą zrealizować swego zamysłu, bo znajdą się w nowej pułapce, stokroć straszniejszej.
Miacielski dobrze wiedział, że żywy w ręce bolszewików dostać się nie może. Już raz to przeżył. I choć podówczas lewi eserzy mieli sojusz z bolszewikami, ci przyczepili się do niego, że niby obraził komisarzy. Fakt: na mityngu wyrażał oburzenie, że bolszewicy rozpędzili Ogólnobiałoruski Zjazd, na który delegatów wybierali wszyscy — i wojsko, i wieśniacy, i robotnicy. Zgłaszali kandydatury, omawiali je, głosowali. Miacielski cieszył się, że z jego kompanii przeszedł przyjaciel, chorąży Kauszowicz, za którym Miacielski miesiąc gardłował po mityngach. Prawie cały pułk odprowadzał chorążego na stacji w Mołodecznie, ściskali mu ręce, dawali przykazania. I czekali. Wkrótce jednak zamiast delegata chorążego dotarła wieść, że bolszewicy rozpędzili zjazd. Kauszowicz dopiero tydzień później dojechał z Mińska — bez czapki, bez dokumentów i bez mandatu. Wszystko zabrali mu bolszewicy. Takiego skandalu nie mógł znieść starszy podoficer Miacielski i z dwoma kolegami dołączył do partii eserów. I znowu występowali z Kauszowiczem niemal codziennie na żołnierskich wiecach. Chorąży, naturalnie, przemawiał składnie, po inteligencku, Miacielski zaś w prostych żołnierskich słowach okładał pułkowych bolszewików, a ich herszta Miasnikowa nie nazywał inaczej, jak krwawym rzeźnikiem. W zimie zgarnęła go czerezwyczajka. Wylądował w śmierdzącej suterenie, gdzie najpierw wyspał się porządnie, a potem czekał, że zaraz go wypuszczą. Nie wypuścili. Po trzech dniach wzięli go na górę do jakiegoś cherlawego, czarniawego komisarczyka. Ten przez dłuższą chwilę studiował jakieś papiery, w których najpewniej znalazły się wypowiedzi o „krwawym rzeźniku”, bo zaraz zapytał, czy to jego słowa. A Miacielski mu na to z miną niewiniątka: „A co, może nieprawdę mówiłem?” Bez trudności mógł dowieść prawdy swoich słów, ale komisarczyk, zamiast wysłuchiwać aresztanta, zerwał się zza biurka i wymierzył mu kopniaka, celując między nogi. Miacielski z łatwością chwycił go za but, szarpnął nim lekko i komisarczyk wyrżnął potylicą o podłogę. Aż się uśmiechnął na widok tego słabosilnego nieboraka, ale nie był to najlepszy czas na śmiech. Do pokoju wpadła cała zgraja i najpierw młócili go w kącie, a później na podłodze skopali tak, że żywego miejsca na ciele nie zostało. Przez trzy dni nie mógł się dźwignąć ze zgniłej słomy w suterenie. A gdy go podniesiono na kolejne przesłuchanie, w pokoju siedział inny — osiłek przy kości, w wojskowej bluzie. Przyjął aresztanta uśmieszkiem, jakby nawet współczującym, spytał o nazwisko, i umoczywszy obsadkę w kałamarzu, wywiódł na papierze wyraźnymi literami po rosyjsku rasstrielat’. Z jakiegoś powodu nie rozstrzelano go od razu, kilka dni męczył się w suterenie, kiedy do Mińska wkroczyli Niemcy. Dozorcy czerezwyczajki zwiali, otwarły się drzwi i Miacielski, ledwo trzymając się ściany, wyszedł na ulicę. „Nie! — powiedział sobie. — Z tymi ludźmi nie da się żyć.” Pół roku przesiedział na garnuszku siostry mieszczki, potem popracował trochę w browarze, u szewca, Żyda, był czeladnikiem, z pewnym Tatarem piłował drwa dla mińczuków. A jak wybuchło powstanie w imię niepodległości, ruszył do Słucka, a później do Siemierzewa, gdzie wstąpił do Grozowskiego pułku. Szkoda, że nie poszczęściło się im w grudniu, nie poszczęściło się też batalionowi specjalnemu, w partyzantce, po powstaniu. Byli zbyt słabi i bolszewicy rozgromili ich raz, potem drugi, i trzeci. Wiosną powstańców do reszty opuściło szczęście wojenne, odbierając im nawet szansę przeżycia.
Każuchar z Dziadem siedzieli w pobliżu i cicho gawędzili. Mówił głównie Każuchar, ręka ciągle dawała mu się we znaki. Nie było czym opatrzyć rany, więc ktoś zawinął mu ją po łokieć jakąś zgrzebną onucą, ale ta od razu nasiąkła krwią i zaskorupiała. Każuchar nie miał odwagi jej zerwać. Zresztą i tak nie miało to sensu teraz, kiedy niebawem wszystko się skończy, ból też. Kołysał za pazuchą tę obolałą, zawiniętą rękę i coraz bardziej zniecierpliwiony przedłużającą się udręką, łykając łzy żalił się cicho do Dziada:
— I za co taki los, sam powiedz? Czy ja kiedy... przeciw Bogu? Czy przeciw ludziom? Żeby choć jakoś żyć, a i tego nie można.
— Masz tobie! Zachciało mu się! — przerwał mu zgryźliwie Dziad. — Żyć mu się zachciało!
— No żyć. A nie można.
— Było. Minęło. Odżyliśmy swoje. Teraz legniemy.
— Legniemy? Matko święta! Boże mój, Boże...
Szczerze mówiąc, Każuchar nie bardzo martwił się, że legnie. Udręczony bólem pragnął tylko jednego — żeby skończyły się cierpienia. Choćby w mogile. Tak czy siak, życie zmarnowane. Marzył kiedyś, że kupi ziemię, żeby po ludzku pożyć na własnym, harował więc od świtu do nocy, ściboląc kożuchy i ciułał grosz do grosza. Obszył kożuchami cały Słuck, a uzbierał ledwie wór kierenek na pół puda soli. Dobrze, że syn Uładzia, choć jeszcze młody, nie dał się nabrać na ojcowskie rzemiosło i mądrzejszy od ojca, poszedł do miasta na służbę. Może tam coś wysłuży, zwłaszcza jeżeli wybije się w naczalstwo i ułoży jakoś z bolszewikami. Ojciec się nie ułożył i taka jemu zapłata.
Z bólu i rozpaczy Każuchar tarzał się po ziemi. Jęczał przez łzy, oczy miał mokre, ale już się tego nie wstydził i łez nie wycierał. Siedzący obok niego Dziad jakby tego nie zauważał, wbił tępy wzrok w ziemię, milczał i dręczył się wspominaniem niedawnej przeszłości, sprzed powstania, jak to jeszcze w domu pokłócił się z żoną. Haniebnie się pokłócił, chociaż i nie bez przyczyny. Nie pierwszy raz żona postąpiła nie tak jak należało, ale przecież... Ta litościwa kobieta stale się nad kimś użalała — to nad dziećmi, to nad sąsiadami, a szczególnie nad krewnymi. Tymi uboższymi. A najuboższy ze wszystkich był jej młodszy brat Siomka, wieśniak wielodzietny i niezaradny, który zwykle już od Wielkanocy wegetował bez kawałka chleba. Dziad miał w świrnie przychowaną torbinę hreczki, żeby nią obsiać zagonek koło stawu. Bo ile można opychać się kartoflami i kaszą w krupniku! No i masz tobie! Skorzystała żonka, że go nie było w domu, dobrze odsypała z tej torbiny braciszkowi, bo to niby jego dzieciaki głodują. Pewnie że będą głodować, jak się o nie nie zadba, jak się nie pracuje, tylko przez pół roku wyleguje na piecu. No i oddała pud hreczki, jakby im nie była potrzebna. Tak to Dziada wzburzyło, że mało nie pękł ze złości i zdzielił żonkę pięścią tak, że upadła... Podniosła lament, a on wypadł na podwórze, ręce mu się trzęsły, a tu trzeba było akurat zbierać się na formowanie pułku, wskoczył więc tylko do domu po jaki wikt i tak wyruszył bez bagażu, nawet już tej gryki nie żal mu było, tylko jakieś paskudne uczucie się w nim zagnieździło, czas nie zdołał go zagłuszyć, wciąż w nim narastało a teraz wybuchło, zagłuszając wszystko inne: po co on to zrobił? Plunąć należało na tę hreczkę i na tę swoją zapobiegliwość. Teraz oddałby wszystko, żeby tylko przywrócić dobroć, zgodę i to współczucie dla siebie nawzajem. Bo jakim go teraz żonka pamiętać będzie? Brutal, buhaj nieczuły, co tak ją sponiewierał.
Ciężar, gorycz i ból czuł w sercu Dziad. Żeby nie ten koniec, to pewnie by się z żoną przeprosił. Bo nie była pamiętliwa i niejedno mu darowała. Ale już, człeku, nie powinisz się, nie przeprosisz — wszystko poniesiesz ze sobą. Na tamten świat. A wszystkiemu winne to ich życie, ta wieczna bieda, co gniotła wieśniaka, żyć mu po człowieczemu nie dając, ani nawet umrzeć po ludzku.
— Boże miłosierny, Królowo Niebios Przeczysta! — szeptał obok przez łzy Każuchar. — Nie opuszczaj nas w tę godzinę ostatnią, nie odwracaj się od nas...
— Przypomniał sobie! —zgryźliwie burknął Dziad. — Jak trwoga, to do Boga... Wcześniej trzeba było pamiętać.
— Czy ja kiedy zapomniałem? Przecie stale pamiętałem, modliłem się...
— Modlisz się czy nie — teraz jeden koniec.
— O mój Boże miłosierny! O mój Boże! — prawie jazgotał Każuchar, lulając tę swoją kukłę. Tak nieznośnie cierpiał i przez tę rękę, i przez ból w sercu, że pragnął choć odrobiny współczucia od kogokolwiek, od kogoś, kto był w pobliżu. Ale ten akurat człowiek współczuć nie potrafił. Zresztą co komu po współczuciu, skoro wszystkich ich czekał ten sam nieszczęsny koniec i każdy z nich tego współczucia jednakowo potrzebował. Pytanie — od kogo? Chyba tylko od jedynego Pana Boga.
Miacielski kopał bez wytchnienia, ale dół wciąż jeszcze był zbyt płytki, chociaż jego obsypujące się krawędzie sięgały mu już do ramion. Miacielski zdążył się porządnie zmęczyć, więc dowódca, który widział wszystko, rzucił w stronę apatycznego Zabieły:
— Idź no, podmień go.
Ihar Zabieła, niedawny gimnazista, z jawną niechęcią wlazł do dołu i przejął z rąk Miacielskiego trzonek szpadla ciepły od sforsowanych dłoni. Jakoś szybko udało mu się wyzbyć swego napięcia; strzał i skrwawiona głowa Austryjaki przywróciły go do samotnej rzeczywistości, która obiecywała postawić wielką kropkę na wszystkim. Uświadomiwszy to sobie, Ihar poczuł, jak narasta w nim instynktowny bunt: jak można dobrowolnie iść do piachu, kiedy się ma niecałych dziewiętnaście lat? Ale nieubłagana siła okoliczności, która przez wszystkie ostatnie lata tak okrutnie władała losami ludzi, jak zwykle łamała i jego wolę i, koniec końców, stawiała na swoim. Rzadko kiedy okoliczności łagodniały na tyle, że sam mógł decydować, czego chce. Dziwne, ale wtedy, tamtego wieczora, kiedy wszystko się decydowało, mógł postąpić inaczej, ale tego nie zrobił. Zwalczył w sobie strach i przerażenie i zachował się tak, jak dyktowała mu przyjaźń i na swój sposób rozumiana szlachetność. Nie odmówił Alehowi Błażewiczowi, poszedł z nim. Wczesnym rankiem, gdy matka jeszcze spała, zebrał pospiesznie swój skromny dobytek — zmianę bielizny, kurtkę, paczkę papierosów, fotkę Loli i prysnął tylnym wyjściem na punkt zborny w gimnazjum. W ludzkiej gromadzie okopconej papierosowym dymem nie od razu odszukał swego starszego kolegę Błażewicza. Ten uścisnął mu dłoń i rzucił krótko: „Zuch z ciebie, umiesz dotrzymać słowa” i zapisał go do swego oddziału. Właśnie wtedy, pierwszy i może jedyny raz, poczuł w głębi duszy cichą dumę ze swej szlachetności, z tego, że umiał się przemóc i dotrzymał słowa. I że w razie potrzeby potrafi stanąć w obronie niepodległości republiki ludowej, o której powiedziano tyle pięknych i poruszających słów. Czy mógl wtedy wiedzieć, że parę tygodni później będzie wyciągał skrwawione ciało Błażewicza z zaśnieżonego pola pod Siemieżowem? Błażewicz, ciężko raniony o świcie, aż do wieczora broczył krwią pod ostrzałem bolszewików, bo przez cały dzień nie sposób było do niego dotrzeć. Iharowi w tych walkach na ogół dopisywało szczęście: ani wtedy, ani później nie drasnęła go żadna bolszewicka kula. O ileż lepiej byłoby dla niego, gdyby poległ razem z Błażewiczem, przynajmniej ominęłoby go to, co później ominąć go nie mogło, a przed czym uchowaj Boże każdego. I nie chodzi wyłącznie o ten ich straszny, powstańczy los. Zanim jeszcze spalili wszystkie dokumenty, on, leżąc przedwieczerzem gdzieś w zaroślach, spalił fotkę Lolki, bo dowiedział się od ludzi, że jego uwielbiana, nieziemska ukochana została żoną czerwonego komendanta wojennego w Słucku. Znienawidził ją za zdradę, z najwyższym obrzydzeniem myślał, jak też ona może całować się ze śmierdzącym bolszewickim komisarzem, nie mógł pojąć, gdzie się podziała tamta Lolka, jak to możliwe, że teraz stała mu się obca a nawet wroga. Jednak w miarę upływu czasu ta jego niechęć wietrzała, Lola obojętniała mu coraz bardziej, coraz więcej myślał o mamie, obwiniając się o krzywdę, jaką jej wyrządził swoją samowolą. Najbardziej żałował jednak samego siebie, swego krótkiego życia. Nie bardzo mu się ono udało, to prawda, może więc nie warto trzymać się go tak kurczowo, może nie ma czego żałować. A jednak żałował, chciał żyć, żyć jakkolwiek, a choćby i pośród tych przeciwności. A tu nic z tego. Nic z tego, bo bardzo kochał matkę, która już w minionej wojnie straciła jego ojczyma, sztabskapitana Lewandowskiego. Bardzo kochał i żałował również młodszego brata Paulika — a mowy być nie mogło, by dali im spokojnie żyć z takim synem i bratem.
Zabieła kopał niezbyt gorliwie. Głębokość była już chyba taka jak trzeba, próbował wyrzucać żwir wysoko, ale grudy staczały się z powrotem, a jemu brakło już sił, żeby rzucać wyżej i dalej. Nie bardzo było też komu go podmienić, bo wszyscy przeszli już swoją kolejkę. Oczywiście poza rannym Każucharem, no i dowódcą. Wyglądało na to, że sam musi dokończyć tę przykrą robotę.
Dowódca nie mógł poruszać szyją, nie mógł też odwrócić głowy, ale pilnował, aby wszystko było zrobione jak należy i doprowadzone do końca. Tą zasadą kierował się od czasów studenckich, kiedy to uczył się w seminarium nauczycielskim i później, kiedy wykładał w gimnazjum, i w czasie wojny, gdy awansowany na chorążego został dowódcą plutonu w pułku Ingermanlandzkim. I jeśli coś mu nie wychodziło lub nie zostało doprowadzone do szczęśliwego końca, to nie z jego winy, najczęściej dlatego, że wtrącali się wyżsi dowódcy albo na skutek niesprzyjającego zbiegu okoliczności. Jak z tą ich partyzantką. Gdyby to on był wtedy dowódcą batalionu, wiele rzeczy, zwłaszcza na początku, rozegrałby inaczej, a już na pewno nie pchałby się na złamanie karku do starcia z przeważającymi siłami wroga. Może wtedy nie dotarliby do tej jamy, która jawiła im się jak jakaś mistyczna pokuta za wszystko, co zdarzyło się wcześniej. Albo jak ściana w ślepym zaułku, w który zapędził ich bezwzględny, powstańczy los.
Czekając cierpliwie, aż mogilna jama będzie wreszcie gotowa, mimowolnie i nie pierwszy raz dowódca analizował w myślach ostatnie tygodnie i miesiące ich zmagań, krok po kroku próbując, choćby przed samym końcem, uchwycić jakiś tajemny sens ich tragicznego losu. Ale wszystko, co w pamięci zatrzymał, dawno już skrupulatnie przepatrzył. Rozumiał naturalnie, że wyrok na nich zapadł już dawno, że taki wynik był oczywisty, od momentu jak tylko rzucili wyzwanie straszliwej sile i chwycili za broń. Wyzwanie rzucili zuchwałe i zdecydowane, ale ich siły okazały się zbyt skromne i to przesądziło o wszystkim. Ale czy można było postąpić inaczej? Lud się niecierpliwił, a przywódcy jeden przez drugiego rwali się do walki. Wierni rycerze mocnych słów najpierw durzyli nimi słuchaczy na tłumnych wiecach i mityngach, w końcu sami dali im wiarę. A kiedy już stali się niewolnikami tych swoich przemówień — niczego nie można już było ani powstrzymać, ani odmienić. Od tamtej chwili działali pod presją, za nimi ruszyli inni — w pierwszym rzędzie ci, co niewiele rozumieli, ale za to bardzo wierzyli. Albo szli, bo odezwało się w nich poczucie obowiązku i honoru, który nieoczekiwanie się ujawnił, nie mogli więc nie pójść. Bo jak nie dziś, to kiedy? Nigdy. Sama myśl o tym przerażała, to „nigdy” straszniejsze było od śmierci, bo oznaczało bankructwo świętej, latami wyczekiwanej sprawy... Tak, przecież nawet on powątpiewał w szybki sukces powstania, a już zupełnie nieprawdopodobne wydawało mu się powodzenie partyzanckich akcji batalionu specjalnego. Ale poszedł, bo jednego był pewien: wcześniej czy później trzeba było to zrobić. Bez tego, bez tej ich szaleńczej odwagi i ofiary krwi, cała ta ich narodowa sprawa skazana była na długie, powolne konanie, jak suchotnik w ostatnim stadium choroby. A dzięki nim skazana nie będzie. Ziarno zostało rzucone, wiosną gleba się ogrzeje, wzejdzie ruń. Ile by zima nie trwała, wiosna i tak przyjdzie. To oni są nawozem tej gleby, widać takie ich przeznaczenie dziejowe, tak trzeba. Dla wolnej ojczyzny. Dla historii.
Pocieszał się dowódca jak umiał, choć gorycz porażki dusiła go, ściskała przestrzelone gardło, z trudem oddychał — i w czasie marszu, i tu, kiedy stał nad jamą. Właśnie wtedy przypomniała mu się dawna, znana z młodości twarz pewnego skazańca, stojącego wprawdzie nie nad dołem, lecz pod szubienicą. I jego wieszcze słowa do ukochanej Maryśki. Do Białorusi. Że nie będzie ani szczęśliwa, ani wolna, dopóki nie zrzuci z siebie moskiewskiej pańszczyzny. Znaleźć się między Rosją a Polską, to jak utknąć między młotem i kowadłem. A młot wali metodycznie, potężnie i bezlitośnie. Nic się nie oprze jego straszliwym ciosom. Póki bije młot, póty sierp ścina głowy. Że też trzeba było wymyślić coś takiego — młot i sierp, sierp i młot...
W koronach drzew sroki skrzeczały coraz głośniej, jakby przeczuwały, że niebawem odbędzie się tu coś strasznego. Nikt ich nie przepędzał, nie płoszył, porozsiadały się chaotycznie na gałęziach brzóz i odprawiały swoje ptasie żałobne obrzędy. Opodal pojawiło się kilka wron. Te siedziały spokojnie i zdziwione spoglądały w dół, lecz milczały. Ludziom nie do nich było. Dość mieli własnych kłopotów.
Najmniej bodaj niespokojny, wyciszony, z pozoru obojętny na wszystko był w tej gromadce Kazak, szeregowy strzelec, z dziada-pradziada parobek na słuckich folwarkach. Dla niego najważniejsze w życiu było, żeby nie odstawać. Jak pracował u pana Piaseckiego, wszystko robił jak wszyscy: jak oni pracowali, i on pracował, kiedy oni jedli — jadł i on, jak oni spali, i on spał. Do powstania też poszedł dlatego, że poszli wszyscy parobcy, jak było ich sześciu w majątku. Jak by poszli do bolszewików, pewnie i Kazak by do nich poszedł. Zdecydował przypadek, może raczej jeden parobek, który wiosną pojawił się w ich majątku. Nie mówił nic, gdzie pracował przedtem, ale w majątku zrobiono go pomocnikiem cieśli, który remontował co trzeba było. Chłop był z niego wygadany. Z początku chłopcy go lekceważyli: ot, plecie pleciuga — mówili. Ale przysłuchawszy się, zrozumieli, że nie plecie trzy po trzy, że swoje wie. Rzeczywiście, czego to on nie wiedział, gdzie to on za te swoje młode jeszcze lata nie bywał, nawet do Pitra i do Rygi go zaniosło. Mówił, że z przekonań jest socjalistą, rewolucjonistą i że ludzie dopiero wtedy żyć po ludzku zaczną, jak pańską ziemię podzielą. Ale zanim zaczną dzielić, muszą ją najpierw odwojować u panów — Polaków i Ruskich. Białoruś powinna mieć niepodległość, jak Polska czy Niemcy, powinna mieć swój rząd i parlament. Z początku zdawało się to dziwaczne — białoruski parlament! Ale później, gdy w Mińsku zwołano kongres, chłopaki uwierzyli eserowi, bo tam odbywało się coś, co on przepowiedział. Jak tylko w Słucku wybuchła cała ta awantura, to właśnie on zaagitował wszystkich, żeby jechać. Kazak dlugo się nie zastanawiał. Pomyślał sobie: wojować za Białoruś nie może być trudniej, niż harować dzień w dzień jak jaki osioł w pańskim folwarku. Nie było komu go powstrzymać czy choć użalić się nad nim. Z rana zaprzęgli pańską furę i w sześciu ruszyli szosą do Słucka. Dowódcy i co bardziej rozgarnięci szeregowcy zapewniali: przed zimą zwyciężymy, a potem wrócimy i zaczniemy nowe życie w białoruskiej rodzinie, sprawiedliwe życie, bez Moskali i bez Polaków. A kto by nie chciał żyć w rodzinie, sprawiedliwie i zgodnie? Zwłaszcza jak jeszcze do tego ziemią nadzielą. Kazak nie miał nic przeciw temu. Żeby się tylko udało. No i nie udało się. Nie tylko nie będzie żyć we własnej rodzinie, ale w ogóle żyć nie będzie. Cóż... Kazak ani nie rozumniejszy, ani nie szczęśliwszy od innych. Jeżeli sam dowódca, były oficer i nauczyciel powiada, że inaczej być nie może, znaczy że nie może. Znaczy, nie ma wyjścia i to, co umyślili, stać się musi. Przyjdzie umierać. Jak wszyscy to wszyscy, Kazak też. Żeby tylko jeszcze było co zapalić. Przed śmiercią...
Ale nikt już nie miał co zapalić. Kazak podreptał trochę wokół żwiru i zaczął czekać, aż przyjdzie czas na niego.
Uznawszy wreszcie, że dość już będzie tego kopania, Zabieła wyrównał z grubsza dno jamy i zmierzył ją krokami. Na długość wyszło osiem, powinno starczyć na wszystkich.
— Finita la comedia! — zawołał ze sztuczną wesołością w głosie i wyrzucił szpadel na górę.
— W porządku, dosyć — skwitował głucho dowódca i wezwał pozostałych: — Wszyscy do mnie!
Gdy już zaczęli niepewnie wdrapywać się na żwir, jak najbliżej dołu, dowódca spytał ściszonym głosem:
— Kto pierwszy?
— Pierwszy już jest — powiedział Miacielski. — Austryjaka.
— Dawaj go tu — rozkazał dowódca.
Rozgarniając nogami sypki żwir, Miacielski bez ceregieli chwycił rozpłaszczone ciało Austryjaki, podciągnął do jamy i podał Zabiele głową w dół. Zabieła, ledwo trzymając się na nogach, przejął nieboraka, ściągnął po żwirze w dół i jako tako ułożył na dnie. Ręce Austryjaki trzeba było przygiąć ku piersi, ale nijak nie chciały się ułożyć, sterczały podkurczonymi palcami w górę. Do jamy zbliżyli się tymczasem Dziad i Każuchar; nieco z boku przycupnął po wilczemu nieufny Kazak. Wałodźka cały czas był z dowódcą. Zmizerniał na twarzy, milczał, jakby bojąc się słów. Miacielski stał wysoko na kupie żwiru.
— To jak będziemy? Po jednym, czy wszyscy razem?
— Po jednym — rzekł cicho dowódca. — Z nagana.
— W dole?
— W dole. Żeby mniej było huku.
Wyglądało na to, że wszyscy zrozumieli, uciszyli się, prawie nie oddychali. Dowódca ogarnął wszystkich jakimś nieswoim, pełnym napięcia wzrokiem. Czuł, że powinien powiedzieć coś na pożegnanie. Może na pocieszenie. O ile w tej sytuacji można było jeszcze kogoś pocieszyć. Tak przemówił:
— Cóż, panowie, nam się nie powiodło. Może innym się powiedzie. Wtedy nas wspomną. My przecież nie za siebie, nie za swoją własność, bośmy jej nie mieli. My — za Białoruś. Za ten nasz nieszczęsny kraj. Przyjmij, Panie, tę naszą ofiarę...
Stali, milczeli, czekali. Dowódca przełknął grudę, dławiącą w obolałym gardle i raptem spytał ze zwykłą surowością:
— Kto pierwszy?
Zapadła krótka, cierpieniem brzemienna cisza. Wtem Miacielski cisnął z gniewną rozpaczą:
— A kurwa mać... Niech będę ja...
Skoczył zdecydowanie do dołu, aż prysnął na boki żwir.
— Dajcie rewolwer!
Dowódca odpiął kaburę na biodrze i wyjął nagan. Miacielski chwycił go z dołu, położył się pospiesznie obok zesztywniałego już Austryjaki.
— Niech żyje Białoruś!
— Niech żyje — podchwycił dowódca nieoczekiwanie słabym głosem. Jego odzew dokończył głuchy strzał rewolwerowy w jamie. Dwie sroki z najbliższej brzozy przeleciały w przestrachu na dalsze drzewa. A na ziemi znów zapadła cisza nabrzmiała cierpieniem. Wszyscy stali w milczeniu, nikt nie miał odwagi spojrzeć w głąb jamy.
— No, kto następny? Ty, Zubko? — dowódca zwrócił się do Dziada z niepewnym pytaniem. Dziad dał susa przez żwir i zatrzymał się.
— A karabin?
— Z karabinem, bratku — rzekł miękko dowódca.
Wtedy Dziad jakoś tak ciężko zwalił się do jamy i pozostali znów znieruchomieli w oczekiwaniu. Czekali niedługo. Strzał huknął krótko i ucichł.
— No? — patrzył dowódca na pozostałych. Było ich już pięciu. — Ty? — spytał Każuchara.
— Ale ja... Nie wiem, czy się odważę. Jak co, to dobij, dowódco. Jakby co...
I przysiadłszy niezgrabnie na skraju jamy, Każuchar spełzł wolno na dół. Znowu przycichli. Czekać musieli dłużej niż na tamtych, widać Każucharowi niesporo szło jedną ręką. Wreszcie jednak trzasnął w jamie gęsty strzał. Dowódca podszedł, spojrzał w dół, chwilę stał wpatrując się uważnie i wrócił do pozostałych.
— No tak. Zabieła.
— Rozkaz! — krzyknął z gotowością Ihar i lekko, bez namysłu skoczył w dół. — Ja za moment. Muszę tu tylko poprawić — dobiegło z jamy.
Nie patrzyli, co on tam poprawia, tylko martwiejąc bezwiednie z przerażenia, czekali wystrzału. W bębnie nagana zostały jeszcze trzy naboje. A ich było czterech... Odkrycie to początkowo wprawiło dowódcę w zakłopotanie, po chwili jednak ucieszyło. Wydało mu się, że znalazł wyjście z zawiłej sytuacji, o której teraz intensywnie rozmyślał.
Gdy w końcu, doczekawszy się strzału, wystraszeni popatrzyli po sobie, Kazak zrozumiał, że kolej na niego. Bez podpowiedzi czy rozkazu lekko skoczył ze strzelbą do jamy, skąd po krótkiej chwili dobiegł strzał z rewolweru. Na skraj dołu zstąpił zmartwiały Wałodźka.
— Sułaszczyk! — krzyknął na niego dowódca. — Zaczekaj...
Wałodźka ledwo się zatrzymał na samym brzeżku dołu. Nie zajrzał nawet w głąb, bo w głosie dowódcy doslyszał nowy ton.
— Daję tobie, Sułaszczyk, zadanie: zakopać i wyrównać. Żeby nie było najmniejszego śladu. I — żyj.
— Ja!
— Ty. A któżby inny? Żyj za nas. Za ojca. Chodź, niech cię obejmę.
Jedną ręką, niezdarnie, dowódca uściskał Wałodźkę. Chwilę zwlekał, po czym tak samo osypując żwir z brzegów, zwalił się do jamy. Wałodźka stał jak wryty — w oszołomieniu, w pomieszaniu, przejęty jednym pytaniem: Jak to — żyj? Sam? Za wszystkich? Jakże on ma żyć bez nich? Czy to w ogóle możliwe? Było to niepojęte, więc stał tak, ogarnięty jednakże gwałtowną nadzieją, że jednak żyć będzie. Ta nadzieja zagłuszyła wszystkie inne odruchy, zbudziła nowe uczucia. Do serca spłynął potok światła i aż zadygotał, kiedy z jamy niespodzianie huknął ostatni strzał. Strzał dowódcy. Wałodźka żył.
Zakopywał mogilną jamę i płakał. Teraz już można było nie wstrzymywać łez, nie miał kogo się wstydzić. Ani razu nie spojrzał do jamy, zgrzebywał tylko i zgarniał szpadlem sypki żwir z brzegów i myślał, że robi się dobra mogiła, sucha. Żeby ojciec taką miał! Żal mu się zrobiło, że ojca zakopał w bagienku nadrzecznym, w torfowisku. Nie był w stanie kopać głębiej, bo breja bagienna podsiąkała, a czasu miał ledwie godzinę. Taki los spotkał człowieka, którego Wałodźka bardzo kochał i z którym chciał przeżyć całe życie. Ale nie dane mu było żyć. Ojciec chyba najmocniej ze wszystkich kochał Białoruś i za tę swoją miłość odpokutował dziewięć lat na na rymskiej katordze, gdzie nabawił się suchot. Przez te lata Wałodzia podrósł w Klecku bez ojca. Cały czas marzył o tym, jak to doczeka się jego powrotu z katorgi, jak przywita swego ojca socjalistę, jak później zawsze będą razem. I doczekał się. Tyle, że niedługo byli razem. Ojciec znowu poszedł, bo Białoruś wzywała. Spiesząc na formowanie pułku, za nic nie chciał wziąć ze sobą piętnastoletniego syna: za wcześnie, niech czeka, aż ojciec wróci zwycięsko pod biało-czerwono-białym sztandarem. Więc Wałodźka został w domu, w ich słuckim domku u pani Chowańskiej, u której już drugi rok kwaterowali. Ale nie usiedział długo, zwłaszcza jak dowiedział się, że ojciec katorżnik został dowódcą kompanii, że właśnie werbuje strzelców. Matka Wałodzi zmarła trzy lata wcześniej i w domu gospodarzyła jego starsza siostra Sasza, która też rwała się do wojska — miała tam męża podporucznika, ale miała też małą córeczkę Lenoczkę. Więc Wałodźka sam zdecydował. Razu pewnego w mroźny jesienny wieczór zjawił się znienacka w Grozowie, w kwaterze sztabu odszukał ojca, a temu już ducha nie starczyło, żeby przepędzić syna z batalionu. Na przedzimiu nad Moroczą osłaniali z oddziałem odwrót batalionu i ojciec dostał trzy kule w pierś. Długo konał na rękach zdruzgotanego bólem syna. Zaledwie Wałodźka zdążył zakopać ojca w bagienku, bolszewickie tyraliery przystąpiły do przeczesywania nadrzecznych zarośli w poszukiwaniu rannych.
Wałodźka kopał niedługo. Z całych sił zgarniał żwir szpadlem, wyrównywał, rozrzucał na boki, żeby mniej wpadało w oko, że ktoś się tu grzebał w ziemi. Był śmiertelnie zmęczony, ale z wolna dochodził do siebie. Z początku bał się, że nie zdąży dokończyć swego smutnego dzieła, ciągle się rozglądał, czy spoza sosen nie wychyną nagle tamci. Ale zdążył, chwała Bogu. Broń — nagan i karabiny — została w mogile, jemu został tylko szpadel, ale i tak musiał go porzucić gdzieś daleko, żeby nie znaleźli.
Przed wieczorem ze szpadlem w ręku ruszył przez las. Ścigało go skrzeczenie kilku srok, które przeskakiwały z drzewa na drzewo. Wyraźnie podążały za nim. Nie wiedział, jak im się wymknąć.
Szedł i szedł, sam nie wiedział dokąd, byle dalej od tej strasznej Czarnej Poręby...