Ściana

Bykau Wasil


Życie podarowane

Bywają w życiu wypadki, których znaczenie objawia się nie od razu, ale z wolna, w przeciągu wielu lat, a uświadamiamy je sobie przez całe życie. A inne, które z początku wydają się ważne i znaczące, szybko tracą na znaczeniu. I tylko nieliczne pozostają ważne, niezmiennie ważne ze względu na swoją moc sprawczą. O jednym takim zdarzeniu chcę opowiedzieć prawie pół wieku po tym, jak mnie spotkało.

Było to w czasie minionej wojny, zimą 1944 roku na Ukrainie. W ciężkich bojach Armii Czerwonej z Wermachtem nasza dywizja znalazła się w krytycznej sytuacji. Na tyłach oddziały niemieckie zajęły kilka wiosek. Groziło nam okrążenie co, jak wiadomo, stanowiło jedno z największych niebezpieczeństw w tej wojnie. Byłem ranny w nogę i nie mogłem chodzić. Nocą próbowano kilku z nas, rannych, wywieźć na czołgach, ale okazało się, że droga na tyły została odcięta. W jakiejś wiosce rannych ściągnięto z czołgów i pownoszono do chat. Czołgi poszły dalej. Na wyłom.

Zostaliśmy sami bez żadnej osłony, bezbronni, w sytuacji bez wyjścia.

Wyczerpany z zimna i bólu podciągnąłem się jakoś na rozchwiane, drewniane łóżko, na którym już ktoś leżał. Namacałem coś mokrego, ale nie zważając na to rychło zapadłem w sen. Zdawało mi się, że ledwo przysnąłem, przebudziłem się ogarnięty raptownym przerażeniem. Na dworze widniało, był ranek, skądś dochodziły strzały, nawet krzyki, ktoś trwożnie przebiegł ulicę za oknem. Dźwignąłem się na łóżku i spojrzałem wreszcie na tego, z kim spędziłem noc. Zadrżałem ze zgrozy. Był to oficer niemiecki. Nie ruszał się. Poły płaszcza miał zalane krwią. Musiał skonać w nocy, jeszcze zanim się pojawiłem. Nikogo więcej w chacie nie było, ranni już się rozproszyli. Za oknem przemknęła furmanka, a zaraz za nią zamigotały w powietrzu serie pocisków tarasujących. Z drugiego końca wchodzili do wsi Niemcy.

Pozostawanie w chacie było niebezpiecznie, należało szukać jakiegoś ratunku, ale nie mógłbym uciec daleko na jednej nodze. Opierając się o ściany i ławy, przekuśtykałem do sieni. Było w niej ciemnawo, w jednym kącie walały się jakieś obrzynki desek, w drugim, przy samych drzwiach, stała zbita z desek niewysoka zagroda zasypana na wierzchu kartoflami. Ległem na tych kartoflach, wyjąwszy z kabury pistolet. Przez szczelinę niedomkniętych drzwi widziałem kawałek zaśnieżonego podwórka i furtkę. Wiejska ulica opustoszała; z dala, jakby z końca wsi dobiegały odgłosy strzałów. Znaczy, nasi stamtąd uciekli — pomyślałem. Lada moment mogą się tu zjawić Niemcy.

Tymczasem rozwidniło się zupełnie, wstał słoneczny, mroźny ranek. Ponad strzechami podniosło się słońce i podwórze zalały jaskrawe promienie. Leżałem z pistoletem w dłoni i czekałem. Czekałem nie wiem na co, chyba na śmierć. Bo tego, że ocalę życie ośmioma nabojami w magazynku, spodziewać się nie mogłem. Byłem gotowy na śmierć. To tylko kwestia czasu. Czekałem.

Oczekiwanie nie trwało długo. Zobaczyłem w szczelinie, jak po ulicy przebiegła grupa żołnierzy niemieckich. Biegli i raz po raz strzelali z karabinów. Po nich zjawiła się następna. Ci szli spokojniej, o czymś rozmawiali, nie strzelali. Od tej grupy odłączył jeden — wysoki żołnierz w przykrótkim płaszczu, z automatem na piersi. Skręcił na moje podwórko i ruszył w stronę drzwi. Odciągnąłem kurek i wycelowałem. Niemiec szedł raźno, mrużąc trochę oczy za szkłami okularów w czarnej, metalowej oprawie. Podbródek miał zarośnięty czarną szczeciną, na głowie zimową czapkę z daszkiem nasuniętym na czoło. Jedną ręką zdecydowanie otworzył moje drzwi i z jasnego podwórka patrzył mi prosto w twarz. Mój pistolet skierowany był w jego pierś, palec spoczywał na spuście. Mogłem strzelić w każdej sekundzie. Nie strzeliłem. Coś mnie powstrzymało. Nie przeczucie niebezpieczeństwa, nawet nie naturalny instynkt samozachowawczy — determinacja moja zneutralizowała się gdzieś w głębi świadomości. Znowu czekałem. Niemiec, żeby strzelić, musiał chwycić automat na piersi, jego prawa ręka wciąż spoczywała na klamce. W jego spojrzeniu zza szkieł okularów nie było nic — ani zdumienia, ani strachu i chyba tylko to spowodowało, że powstrzymałem się od strzału. Być może, oślepiony porannym słońcem, nie zauważył mnie, a mnie zabrakło zgubnej desperacji, by nacisnąć spust. Wszystko trwało nie dłużej niż sekundę, gdy ktoś zawołał z ulicy — wołano Niemca. Puścił klamkę, odwrócił się do mnie plecami i ruszył szybko do kameradów. Odetchnąłem z ulgą. Wprawdzie za wcześnie było jeszcze na radość, ale pierwsze zagrożenie minęło.

Na skraju wsi trwał pojedynek ogniowy, na ulicy pojawiały się i znikały grupki niemieckich żołnierzy, ale na podwórko już więcej nie wbiegali. Po pewnym czasie Niemcy całkiem znikli i wieś zajęli nasi. W dzień zabrano mnie do szpitala.

Przez wszystkie lata wojny nikomu nie opowiedziałem o tym wypadku: było to zbyt niebezpieczne. Ale nie przestałem o nim myśleć. Bo niezwykły to wypadek: żołnierze wrogich armii stanęli naprzeciw siebie z bronią w ręku i... nawzajem podarowali sobie życie. Może nawet mimo woli. Bo gdybym wtedy zabił Niemca, sam niechybnie zostałbym zabity. A może to Wszechmocny obdarował nas obu drugim życiem. I oto żyję.