Ściana

Bykau Wasil


Wódz

Złe nowiny, jak wiadomo, w pojedynkę nie chodzą. Zawsze jedna goni drugą. Ta druga dopędziła Wodza w drodze na gospodarstwo Mielnikowa. U tego Mielnikowa od samego początku coś było nie tak, jego pułki nie umiały oderwać się od brzegu Dniepru, podczas gdy sąsiedzi dawno już wysforowali się do przodu, na prawym skrzydle wzięli nawet miasto, za co Wódz odebrał gratulacje od Głównodowodzącego. Ale zdążył tylko Wódz wyjechać z wioski, jak z punktu dowodzenia przekazano mu przez radio: na prawej flance komplikacje — Niemcy znacznymi siłami przypuścili atak i odrzucili piechotę za rzeczkę. Wódz popatrzył na mapę i kazał zawracać na drogę rokadową, aby dotrzeć na prawą flankę. Po otrzymaniu nowego rozkazu dwaj jego adiutanci, młodzi, rośli pułkownicy, przekazali go kodem do pozostałych pojazdów: transportera opancerzonego z ochroną i krytego furgonu z trybunałem, które zawsze asystowały Wodzowi. Niewielka kolumna zaczęła śpiesznie zawracać na pełnej wykrotów błotnistej, wiejskiej drodze. W willysie wszyscy milczeli. Milczał zacisnąwszy kwadratowe szczęki Wódz, milczeli jego adiutanci, przeczuwając, co ich czeka. Może być i tak, że Wódz skoczy zaraz w samo piekło i żelazną ręką... A z tą jego żelazną ręką mieli już okazję się zapoznać...

Zarzucając na wykrotach, przyśpieszając na równym terenie i wyskakując na niewysokie porosłe młodniakiem pagórki, willys, transporter i furgon toczyły się na spotkanie z bitwą, której odgłosów nie mogło już zagłuszyć nawet rozpaczliwe wycie ich silników. Słychać było, że bój huczy tuż obok, gdzieś za laskiem, gdzie, jak wynikało z mapy, przez szeroki łęg ciekła wijąca się rzeczułka. Kto by przypuszczał, że niemieckie czołgi właśnie tu uderzą — myślał Wódz. — Mało im było suchego, płaskiego terenu? A może Niemcy nauczyli się już naszej azjatyckiej przebiegłości? Tak czy siak, uderzyli właśnie tutaj, w tym nie nadającym się do ataku miejscu. Do tego, jak na nieszczęście, akurat na tym odcinku front musiał okazać się słaby, bo poprzedniego dnia zdjęto stąd i przerzucono na środek brygadę Czeremisina, w celu wzmocnienia oddziałów czołowych; na miejscu pozostał jeden pułk przeciwpancerny, a i ten zajął pozycję bardziej na prawo. Piechota bez wsparcia okazała się bezradna, nie wytrzymała. Taki już los jej pisany na każdej wojnie i w każdej armii.

Willys wyskoczył na piaszczysty pagórek porośnięty rzadkim, młodym sośniakiem i od razu odbił w bok, z chrzęstem łamiąc pod kołami sosenki. Wódz zaklął siarczyście, bo w ostatniej chwili pochwycił dłonią w rękawiczce metalowy pałąk przed sobą. Zaraz jednak zrozumiał, że nie ma co kląć, bo dobrze się stało. Sośniak siekły już serie pocisków i co sił należało walić do tyłu i kłaść się na ziemię. Wódz wyskoczył. Chwilę odczekał, po czym, pochylając się, wbiegł wyżej i runął na suche wrzosowe poszycie. Przed nim rozpostarła się szeroka panorama łęgów nadrzecznych, a wraz z nią obraz haniebnej, bezładnej ucieczki. Tyle już razy w tej wojnie widział Wódz hańbę rejterady, a za nic nie mógł przywyknąć do tego widoku. Bez skrupułów sięgał po wypróbowane środki. Na ogłupiałych, ogarniętych strachem ludzi można oddziałać jedynie jeszcze większym strachem, największym spośród wszystkich strachów pozostających w dyspozycji dowódcy. Nasza piechota biegła, uciekając ku rzeczce, czmychała z jej brzegów, niektórzy żołnierze dobiegali już do pagórka po tej stronie. Nad samą rzeczką, w łozinie, dymił płonący, przechylony na bok studebacker, wokół którego biegali spanikowani piechurzy. Drugi pojazd wykaraskał się jakoś z błota i ciągnąc działo pełzł wolno ku pagórkowi. Na stopniu przy kabinie stał wojskowy w bluzie, bez szynela, z obandażowaną głową. Pewnie dowódca baterii przeciwpancernej — pomyślał Wódz. Tamten wykrzykiwał coś, wskazując widocznie kierunek szoferowi. Z tyłu, zza rzeczki, z różnych stron leciały serie pocisków tarasujących i rozlatywały się rykoszetami jak ogniste pszczoły. Wódz rzucił ochronie przez ramię, nie oglądając się: „Zatrzymać!” — i kilku szeregowych ze starszym sierżantem rzuciło się przez sośniak z pagórka.

Podczas gdy tamci zdzierając głos usiłowali zatrzymać piechotę, Wódz wpatrywał się w łąkę, zwłaszcza po tamtej stronie rzeczki, gdzie wypełzały z lasu płowe niemieckie czołgi. Wódz miał już z nimi do czynienia, wiedział też, że to właśnie on swymi zdecydowanymi działaniami wymusił na dowództwie niemieckim decyzję przerzucenia ich z Afryki, dlatego były pomalowane na kolor pustyni. Ale tu nie pustynia, tutaj głównie bagna. Czołgi raz po raz biły z dział po brzegach rzeczki i po piechurach po przeciwnej stronie. Wybuchy wstrząsały pagórkiem...

Koło Wodza, a właściwie tuż za nim, leżało około dziesięciu wojskowych przeważnie z ochrony, na ich twarzach malowała się napięta gotowość; trochę niżej nadbiegł i rozpłaszczył się pod sosenką przewodniczący trybunału wojennego — major liniowy, cały opięty pasami i koalicyjkami, w czapce wojskowej na głowie. Tuż za nim rozpinał już grubą tekę jego sekretarz, młody żołnierz w płaszcz-namiocie. Spoglądał wciąż na Wodza, palce tak mu drżały, że nie mógł poradzić sobie z teką. Czekali. Nie pierwszy raz wyjeżdżali z Wodzem, znali swoje obowiązki. To był ich zawód, wykonywali go, ryzykując własnym życiem. Dwa wybuchy w pobliskim sośniaku zmusiły ich do ukrycia głów w ziemi, a Wódz na wybuchy w ogóle nie zareagował, cały czas obserwował, co dzieje się nad rzeczką.

Wyglądało na to, że żołnierze z ochrony zatrzymali pierwszych biegnących, bo wkrótce wyprowadzili z sośniaka dwóch zasapanych, przestraszonych piechurów z długimi kabekami, które miały zamknięte bagnety. Wydostawszy się jakoś spod ognia, uszedłszy przed niemieckimi czołgami, niewiele pojmowali, co się dzieje i do czego może ich potrzebować ten dowódca o surowej, zaciętej twarzy. „Dlaczego uciekaliście?” — rzucił ostro Wódz, zabijając wzrokiem obu — wysokiego chudzielca i niziutkiego, wątłego żołnierzyka w ubłoconych owijaczach. — „Dlaczegoście uciekali?!” Piechurzy, wciąż dysząc, milczeli. Wtedy Wódz machnął ręką nie tyle do nich, co do ochrony: „Zdać broń!”

Musiał to być sygnał, bo zaraz dwaj ochroniarze w marynarskich kurtkach wyrwali żołnierzom karabiny i popchnęli ich brutalnie. Mniejszy upadł, coś skamląc, większy powtarzał w rozpaczy: „No co, no co?” I z tym „no co” zaszturchano ich do młodniaka, dalej od oczu Wodza, skąd już się nie pokazali.

Tymczasem starszy sierżant z ochrony przyprowadził do Wodza wojskowego ze studebackera. Ranny, z obandażowaną głową, ratując na swoje nieszczęście działo, sforsował rzeczkę, żeby dotrzeć do zbawczego, jak mu się zdawało, pagórka. Był to starszy lejtnant z orderem Wojny Ojczyźnianej na piersi, z przekręconym pasem, z którego zwisała pusta już kabura. Ujrzawszy Wodza, pośpieszył złożyć meldunek:

— Towarzyszu dowódco...

Wódz osadził go tonem, który odbierał mowę nie tylko dowódcom batalionu:

— Gdzie bateria?

— Bateria zginęła, towarzyszu do...

— Ach, zginęła? — nie krył już wściekłości Wódz. — A czemu ty, gówniarzu, żyjesz?

— Przecież ja...

— Dokumenty!

Rękami umazanymi błotem i świeżą krwią starszy lejtnant odpiął kieszeń bluzy i wydobył kilka dokumentów — świadectwo oficerskie, legitymację partyjną, książeczkę wojskową. Starszy sierżant wyszarpnął mu je i przekazał tym z trybunału.

— Rozstrzelać!

— Towarzyszu dowódco!.. — krzyknął lejtnant charczącym głosem i urwał. Wódz cały pochłonięty był już obserwowaniem łąki. Starszy sierżant przesunął na pierś nowiutki, błyszczący oksydą pistolet maszynowy z rożkowym magazynkiem. Z tych, które dopiero co przysłano na front i w pierwszym rzędzie uzbrojono nimi ochronę wodza. Starszy sierżant odprowadził dowódcę batalionu w głąb młodniaka. Po chwili trzasnął tam niegłośny, pojedynczy strzał.

Przewodniczący trybunału i sekretarz tymczasem gorączkowo wypełniali postanowienie. Nagłówek na blankiecie sesji sądowej z góry mieli już przygotowany, trzeba było tylko wpisać dane osobowe, to i owo dopasować. Major, leżąc, przesunął się bliżej do sekretarza, który mu odczytywał: „Trybunał wojenny jednostki wojskowej numer... na posiedzeniu jawnym rozpatrzył sprawę oskarżonego... Jak mu tam?”

— Starszego lejtnanta Biezugłowa — podrzucił major, zajrzawszy do papierów. — Jak również szeregowców Andrejewa i Ciawielki...

—... Andrejewa i Ciawielki — powtórzył zapisując sekretarz. — I skazał wyżej wymienionych na...

— Na najwyższy wymiar kary — podpowiedział major.

— Wyrok... — czytał sekretarz.

—... został wykonany — dokończył major, oglądając się trwożnie za siebie. Widać było, że się niecierpliwi. Ich robota dobiegła jakby końca. Zwłaszcza że niemieckie czołgi podeszły już pewnie do samej rzeczki — tam w dole wyraźnie drżała ziemia. W tej samej chwili rzeczywiście walnęło tuż tuż — grudy ziemi posypały się na wrzosy i sosenki, obsypało też czapkę wojskową i ramiona Wodza, a także papiery trybunału, których sekretarz nie zdążył jeszcze schować. Wódz energicznym ruchem strząsnął z siebie piach i wstał.

— Jak tam, jesteście gotowi?

— Tak jest! — poderwał się major.

— Wszyscy do wozów! — rzucił Wódz i ruszył spiesznie do swego willysa. Za nim szybkim krokiem podążył trybunał i żołnierze ochrony — wszyscy hurtem wysypali się z lasku na drogę.

Tam, gdzie tylko co urzędowali, pozostały wrzosy zdeptane i zasypane piaskiem oraz dwa kabeki z przymkniętymi bagnetami. Z oddali przez gałęzie młodych sosenek coś bielało — czy aby nie bandaż na skrwawionej głowie pechowego dowódcy batalionu. Z łęgu nad rzeczką dobiegała zza pagórka ostra strzelanina, co wskazywało, że mimo wszystko sklecono tam jaką taką linię obrony.

Dowódca zaprowadził porządek. Tu czołgi niemieckie nie przeszły.