Ściana

Bykau Wasil


Politruk Kałamijec

Gdy pod wieczór uciszył się bój, na ziemię opadł kurz po bombardowaniu, a na wysokim sklepieniu nieba zapaliły się pierwsze gwiazdy, dowódca pułku Pachomow i politruk Kałamijec wyszli z leju po bombie i obejrzeli to, co pozostało z zajętego wczoraj przez nich rozjazdu kolejowego. Rozjazdu nie było. Glinobite koszary dla robotników i przyległy do nich pakhauz przypominały o sobie jedynie czarnymi garbami na tle równie czarnego nieba. Po szeregu smukłych topoli przy drodze zostały pokaleczone bombami kikuty, z wywróconej ziemi sterczały pnie rozcapierzone jak palce. „Dobrze, że choć te resztki topoli ocalały, bo nie byłoby po czym poznać rozjazdu” — pomyślał politruk. Pod wieczór, po piekielnym bombardowaniu, nikt nie sądził, że w ogóle cokolwiek zostanie z tego rozjazdu i z tej piechoty, okopanej opodal w suchej, skamieniałej ziemi.

Dzienna spiekota w nocy powoli słabła, ale gorący suchowiej niósł od stepu niewiele ochłody. Rozpalone ciało piekło pod przepoconym mundurem i okropnie chciało się pić. A tu, na nieszczęście, studnia przy koszarach także była rozbita i zasypana. Chłopcy z plutonu saperskiego próbowali dogrzebać się jakoś do wody. Ale kiedy to będzie!

Tymczasem politruk Kałamijec długo i cierpliwie otrząsał z siebie kurz i ziemię, a dowódca pułku siedział w bezruchu, ponury i smętny. Wszystkie dotychczasowe troski zbladły wobec nierozwiązywalnego problemu wody. Potrzebował jej żołnierz, niezbędna była w kuchni, ale najbardziej potrzebna była do karabinów maszynowych „maksim”, z których trzy wygotowały już całą wodę i nie chciały strzelać; do dwóch pozostałych pozlewano resztki wody z manierek. Dziś na pułk zwaliło się sześć strasznych nalotów bombowych — najpierw trzy „heinkle”, później dziewięć i piętnaście, a później nikt już nie liczył. Wprawdzie straty w ludziach niezbyt były duże, bo piechota zdążyła się okopać w pewnej odległości od torowiska. Bieda była w tym, że zginęły ostatnie dwa konie, co ciągały kuchnię pułkową, tak że nie było już czym przywieźć ani prowiantu, ani wody. Pewnie rzeczywiście przyjdzie im skonać na tym przeklętym rozjeździe — myślał dowódca. Wyjścia nie widział żadnego. Wycofać się, jak cofano się od samego Woroneża, stąd nie można. Wczoraj, gdy zajęli rozjazd, przyjechał konno oficer do zleceń od dowódcy dywizji i przywiózł rozkaz Głównodowodzącego nr 227 do podpisania. Rozkaz opatrzony był nagłówkiem: „Ani kroku wstecz! Umrzyj, a nie cofnij się!”

Odnosiło się to do wszystkich: od dowódcy po ostatniego szeregowca, bez względu na to czego by nie bronił — miasta, czy tego rozjazdu w stepie, zharatanego do szczętu i prawie zrównanego z ziemią. Oficer uprzedził, że są już pierwsze przypadki niewykonania rozkazu: w sąsiednim pułku oddano pod sąd jednego dowódcę batalionu i rozstrzelano na miejscu zastępcę szefa sztabu do spraw wywiadu.

— No to co będziemy robić, komisarzu? — spytał z troską w głosie dowódca pułku.

— Stać będziemy — odparł po prostu politruk Kałamijec. — Co nam zostało...

— Nic nam nie zostało — zgodził się z rezygnacją dowódca. Rozkazu komentować nie należało, lepiej było pomilczeć.

— A ta stanica, to gdzie ona jest, daleko? — wyskoczył politruk z nowym kłopotem, przypomniawszy sobie, że tamten oficer z dywizji przekazał jeszcze jeden rozkaz ze sztabu — ustny: w nocy odebrać uzupełnienie. Nie wiadomo było ile tego uzupełnienia, ale i tak nasamprzód należało przeprowadzić pracę polityczną, a tym bardziej teraz, kiedy nadszedł taki wyjątkowy rozkaz. To był obowiązek politruka, więc Kałamijec musiał się tym zająć.

— Zapytajcie Artiucha. Tego z plutonu sanitarnego — powiedział dowódca. — Woził rannych, to wie.

Kałamijec dźwignął się ze skraju leja i poszedł w mrok, nawołując po cichu Artiucha. Wkrótce w ciemnościach poruszyła się niewyraźnie krępa sylwetka w pilotce.

— Pójdziemy do stanicy. Znacie drogę?

— Drogę? Prosto przez step — odezwał się głucho żołnierz, poprawiając na ramieniu karabin ze złożonym bagnetem.

Wzdłuż powalonych na drogę topoli ruszyli w step. Po całym dniu nieprzerwanej harataniny przyjemnie było słuchać nocnej, pokojowej ciszy, zakłóconej jedynie cichutkim graniem cykad. Buty hałasowały okropnie w szarych od kurzu stepowych burzanach. Walk w pobliżu nie było, tylko gdzieś daleko na zachodzie skraj nieba co i raz rozświetlały wybuchy i ziemia drżała od odległej kanonady artyleryjskiej. Poza tym dokoła przycichło wszystko, skuliło się, przyczaiło. „Nie na długo pewnie. Do rana może” — myślał politruk.

— Skąd jesteś, Artiuch? — zapytał szeregowca, który sunął z tyłu w milczeniu.

— Ja? Z kurskich.

— Kurski słowik?

— Ano.

— Z miasta, ze wsi?

— Toć z kołchozu — wykrztusił Artiuch. — Kołchoźnik.

Powiedział to tak po prostu, jakby reszta z góry była wiadoma i więcej o nic pytać nie trzeba było. Więc też politruk i nie pytał. Sam również pochodził z wioski, tyle że nie z kurskiej, tylko ze smoleńskiej, i nie był kołchoźnikiem, tylko nauczycielem. Dwa lata przed wojną przepracował jako dyrektor szkoły wiejskiej, a wcześniej — jako partyjny — zapędzał chłopów do kołchozów, rozkułaczał, zsyłał, podpisywał na pożyczki, ściągał podatki, słowem robił wszystko, co się w całym kraju robiło. Kołchozowe życie znał dobrze i nie miał najmniejszej ochoty wdawać się w żadne roztrząsania czy wspomnienia. Znacznie bardziej doskwierał mu niewesoły stan rzeczy na rozjeździe i ten bezlitosny rozkaz Stalina. Na wojnie zawsze ratunkiem żołnierza było zaplecze, tyły, dokąd odstępował, czasem zwiewał i tym się ratował. Teraz wycofać się bez rozkazu — zaraz trybunał. Co za hańba... Niebezpieczeństwo groziło im z dwóch stron: zwyczajne — ze strony Niemców i nowe — z tyłu, od swoich. Jeśli taki jest rozkaz samego Stalina, to od naczalstwa tym bardziej nie będzie litości — ani dla szeregowców, ani dla oficerów. Dobrze, jak się poszczęści z uzupełnieniem, może dadzą ostrzelanych żołnierzy. A jak rekrutów czy rezerwistów? Gorzej jeszcze, jak dadzą czarnogłowych — z Azji Środkowej, co to ani be, ani me, i weź tu wykonuj z takimi rozkaz Naczelnego Wodza.

Piołun chrzęścił ostro pod butami, politruk przyspieszał kroku. Noc była krótka, a trzeba było przecież obrócić tam i z powrotem. Żeby zdążyć przed świtem. Raptem wydało mu się, że Artiuch zostaje w tyle, obejrzał się raz i drugi i trochę zwolnił. Czyżby tamten chciał całkiem się odłączyć? Taki milczek zdolny jest do wszystkiego, czy to wiadomo, co taki w sobie nosi? — myślał politruk. Niemało już takich milczków, a i bardziej rozmownych poznikało nie wiadomo gdzie w ciągu tych ostatnich krótkich nocy, kiedy byli w odwrocie. Chociaż właściwie wiadomo gdzie — po domach. „Szybciej nie możesz?” — półgłosem zawołał z wyrzutem politruk, odwracając się do Artiucha, który tylko odburknął coś niewyraźnie, ale kroku nie przyśpieszył. Bo szeregowiec, to szeregowiec, co mu tam? Pod sąd go przecież za odwrót nie oddadzą, oddadzą dowódców, w tym i jego, politruka. Ale to od szeregowców zależało wykonanie tego rozkazu: od tego, czy rzucą się do ucieczki, czy wytrwają. Jak nie wytrzymają i zaczną wiać to koniec, wszystko przepadło. Spróbuj zawrócić ich w tym gorzkim od piołunów stepie — niewesoło rozmyślał politruk.

Jakoś jednak dobrnęli w tych ciemnościach do stanicy i za polem słoneczników, w ogrodzie, nie tyle zobaczyli, co wyczuli przyciszony ruch większej grupy ludzi. Rozpytawszy się u nocnych przechodniów, politruk znalazł w sąsiedniej chacie dowódcę kompanii marszowej, rozmownego młodszego lejtnanta, który z miejsca wyjaśnił, że ma rozkaz przekazać kompanię do jego — politrukowego — pułku piechoty. Ciekawiło Kałamijca, co to za ludzie, młodszy lejtnant odparł, że wszyscy są z pułku uzupełnień sformowanego na Saratowszczyźnie z samych rezerwistów, głównie starszych wiekiem. Pomusztrowali ich parę miesięcy, dali karabiny i na front. Nie taki znów odległy, bo w międzyczasie przytoczył się prawie pod ściany saratowskich wiosek...

Z takimi więc wojakami, co teraz obsiadłszy ogród i podwórze w napiętym skupieniu ćmią swoje skręty, będzie musiał wrócić do pułku i bronić rozjazdu. Jutro zwycięży albo zginie, ale będzie walczył do ostatka, nie mając prawa odstąpić choćby o głupie sto metrów, jak to wczoraj powiedział posłaniec od dowódcy dywizji i jak żąda w rozkazie towarzysz Stalin. Będzie dobrze, jeśli Niemcy nie wypuszczą czołgów. Zresztą na tych nieostrzelanych wieśniaków wystarczy jeden nalot, taki jak wczorajsze. Gdy pod wieczór kilkanaście „heinkli” z włączonymi syrenami obracało rozjazd w perzynę, nawet politruk myślał, że oszaleje od tej tortury nieustannego łomotu. A cóż dopiero ci? I do tego pierwszy raz w życiu...

Wziął pod komendę pięćdziesięciu sześciu chłopa — każdy z kabekiem na plecach i ze zrolowanym szynelem przez ramię — ustawił ich jako tako i poprowadził w step. Oddaliwszy się od opłotków stanicy, zatrzymał oddział przy ciemnej ścianie słoneczników. Do świtu miał jeszcze dobrych parę godzin a rozjazd był blisko. Wymarzona okazja do pogadanki politycznej na temat rozkazu — objaśnić, odpowiedzieć na pytania, zmobilizować — bez tego na froncie nie obywał się żaden odbiór uzupełnienia. Na wojnie był to pierwszy obowiązek politruka i Kałamijec starał się sumiennie z niego wywiązywać.

Inna rzecz, jak rozmawiać z żołnierzem, jakimi słowami dotrzeć do żołnierskiego serca, kiedy wróg tuż tuż, czasu jak na lekarstwo, a uzbrojenie... Żeby choć dokopali się tam do wody — myślał trwożnie politruk. — Bo jak nie, to jutro zostaną bez kulomiotów, a wtedy żaden rozkaz nie pomoże. Nawet Stalina.

— Wszyscy usiąść — rzekł politruk. — I bliżej do mnie... O ostatnim rozkazie towarzysza Stalina słyszeliście?

— Słyszeli... Mówili... — odezwało się niepewnie kilka głosów na przedzie. Żołnierze mościli się marudnie pośród wyschniętych burzanów stepowych. Politruk odczekał, aż ścichną hałasy i półgłosem, lecz dobitnie rozpoczął tak, żeby każde słowo do nich dotarło.

— Towarzysze, podstępny wróg doszedł już do serca naszej ojczyzny. Towarzysz Stalin rozkazał więc: ani kroku wstecz! Naszym obowiązkiem jest umrzeć, ale rozkaz wykonać. Innej drogi dla nas nie ma...

Długo jeszcze mówił, szukając słów prostych i serdecznych, ale wychodziło jakoś nie tak, jak chciał. Nie był ze swej przemowy zadowolony, bo słowa widziały mu się nie te i nie takie. Zamilkł na dłuższą chwilę. Już miał znowu zacząć, kiedy przerwał mu jakiś ściszony głos, dobiegający gdzieś z tyłu, zza tej okrytej mrokiem grupy ludzi. Padło pytanie kompletnie bez związku z tym, o czym mówił:

— A śniadanie będzie, towarzyszu polityczny?

— Śniadanie będzie... Będzie śniadanie towarzysze. Mamy, wiecie, kłopot z wodą, studnię zasypało...

— To tak się sprawy mają? — powiedział ktoś z niedowierzaniem, a może nawet ze współczuciem — tego politruk nie potrafił się dorozumieć.

— Na froncie trwają walki, wszystko się zdarza. Ale my, żołnierze Armii Czerwonej powinniśmy w myśl przysięgi dzielnie znosić trudy wojenne i zwyciężyć. I zwyciężymy! Wytrwamy, towarzysze, wykonamy rozkaz towarzysza Stalina, pokonamy Hitlera i doczekamy lepszego życia... Dobre życie nastanie — mówił, czując że gubi gdzieś wątek rutynowej pogadanki, i nagle zmienił temat: — I kołchozów nie będzie. Towarzysz Stalin rozpuści kołchozy, żebyśmy żyli, jak dawniej, jak za Lenina — nieoczekiwanie dla siebie samego zakończył politruk. A ludzie przed nim dziwnie jakoś ucichli, jakby nastroszeni. Nikt nic nie powiedział, nikt o nic nie zapytał, nie zaprzeczył, ale wydawali się jakby podniesieni na duchu, jakby się otrząsnęli ze swego zwykłego przygnębienia. On sam również poczuł się silniejszy duchem.

— Nie będzie kołchozów, mówię wam, będzie inne życie, byleśmy teraz wytrwali, jak tego żąda od nas towarzysz Stalin: nie cofać się na krok!

Powiedziawszy to, politruk Kałamijec odczuł, że powiedział już wszystko. Wykorzystał wszystkie swoje propagandowe krasomówcze atuty. Wiedział, że fałszywe, ale wiedział też, że najbardziej skuteczne. Żadnych innych atutów nie miał. Sam gotów był w nie uwierzyć. Bo tak przecież być powinno. Jakże inaczej? Reszta zależała już nie od niego, lecz od wroga, od sytuacji na froncie i tych zabiedzonych chłopów saratowskich, co całkiem jeszcze niedawno, tuż przed wojną, doświadczyli takich rzeczy, że nie daj Bóg nikomu. W szpitalu jeden oficer opowiadał cichcem, jak na Saratowszczyźnie w latach trzydziestych wymierały całe wioski kołchozowe. Jedli ludzkie mięso, taki był głód. Wątpliwe, czy pamiętając takie rzeczy człowiek wytrwa i wykona rozkaz. Choćby i od samego Pana Boga.

Godzinę później politruk Kałamijec doprowadził swoją kompanię marszową na zrujnowany rozjazd i zatrzymał w ciemnościach koło leja dowódcy pułku Pachomowa. Pokaleczone topole szeleściły cicho resztkami listowia na przedrannym wietrzyku. Powietrze pełne było duszącego swądu naftowego od tlejących podkładów. Wody nie było. Jeszcze się do niej nie dokopali. Z ziemi sączyło się bagienne błocko, które ten i ów odcedzał do menażki. Nie było wody do kuchni polowej, śniadanie się opóźniało.

Tego dnia wielu żołnierzy nie zjadło śniadania. Niektórzy nigdy go już nie zjedzą. Ledwo znad czerwonego horyzontu wytoczyło się palące od świtu słońce, nadleciały „heinkle”. Przez dwadzieścia minut rąbały bombami doszczętnie zrujnowany rozjazd, potem tory po obu jego stronach. Rozbiły też kuchnię polową, którą ukryto za nadpalonym sztaplem podkładów. Ledwie samoloty odleciały na zachód, ze stepu ruszyła piechota w transporterach opancerzonych. Zatrzymały się w pewnej odległości, na polu prosa, a piechota runęła na dymiące ruiny rozjazdu. Wtedy uderzyły z flanków chłodzone błotem „maksimy”. Po nich zapukały gęsto karabiny saratowców, którzy zdążyli się okopać w płytkich, wąziutkich dołkach i bez ustanku bili i bili w proso. I — o dziwo! Niemcy pojedynczo zaczęli przemykać do transporterów, które już powoli się wycofywały. „Najważniejsze to wytrwać! Najważniejsze — wytrwać!” — powtarzał ni to w myślach, ni to na głos ogłuchły od bomb politruk Kałamijec, w jednym leju kuląc się z dowódcą pułku. Na dnie leja znieruchomiał przysypany ziemią do pasa szeregowiec-telefonista nad swoim aparatem. Ale łączność na pewno została przerwana, co podejrzewał i politruk, i dowódca pułku. Ale tematu nie poruszali uznając, że w tej niepewnej sytuacji może i lepiej, że nie ma łączności. Jej brak zwalniał ich od składania niepomyślnych raportów i wysłuchiwania gniewnych połajanek szefostwa.

Po jakimś czasie nastąpiły dwa nieprzerwane ataki. Niemcy rozbili „maksima” na prawej flance i zdołali zaczepić się o koniec rozjazdu z dymiącym sztaplem podkładów, za którym były zwrotnice. Wówczas Artiuch z kilkoma spośród swoich i saratowców przekradł się pod ogniem do zwrotnic i granatami wykurzył Niemców spoza podkładów.

Pod wieczór powoli wszystko ucichło. Niemcy znikli gdzieś z prosa, może przeszli na inny kierunek. Bokami po niebie szły zgraje samolotów — najpewniej „heinkli”, na sąsiednią stację. Dowódca pułku z twarzą okrytą kurzem, ziemią i odrostem jasnej szczeciny z jakąś dziecięcą radością w oczach patrzył na swego politruka i powtarzał:

— A jednak wytrwaliśmy, co?

A właśnie od chwili, gdy Niemcy zniknęli gdzieś w łanie prosa, a bezładna strzelanina powoli zacichła na rozjeździe, w sercu politruka zagnieździł się robak zwątpienia. Wczoraj był prawie pewny, że nie przeżyje następnego dnia (zwłaszcza po tym surowym rozkazie), myślał tylko o jednym: żeby wytrwać. Nie pozwolić piechocie zejść ze stanowisk i oddać rozjazdu Niemcom. I stało się: nie uciekli i nie oddali. Niespodziewanie i on ocalał. Bez najmniejszego draśnięcia. Także dowódca pułku żyje i jest pełen radości. A mimo to...

Po co mu było w nocy mówić o tych kołchozach?

Gdy nieco bardziej się ściemniło, na rozjazd przyjechał konno kurier ze sztabu dywizji i przywiózł ustny rozkaz generała, że mają wycofać się do stanicy. Dowódca pułku, pamiętając inny rozkaz nie uwierzył i zażądał potwierdzenia na piśmie. Zanim kurier obrócił po stepie, ze sztabu przeciągnięto druty i dowódca pułku usłyszał znajomy głos generała. Dowódca dywizji rzeczywiście nakazał odwrót. Widocznie stało się tak, że chociaż ich pułk wytrwał, to nie wytrwał sąsiedni i Niemcy brali dywizję w kleszcze. Trzeba się było spieszyć. Piechurzy szybko zasypali ziemią sześciu zabitych w okopach, wzięli na ręce dwa dziesiątki rannych i w całkowitych ciemnościach ruszyli kolumną do stanicy. Saratowscy przemieszali się ze starymi piechurami i razem ciągnęli w milczeniu, żując w marszu suchary. Przodem szedł dowódca pułku, mając obok siebie zmartwionego politruka.

Jak tylko pułk doszedł do stanicy, przy ogródku, w którym wczoraj stało uzupełnienie, zatrzymała ich grupa starszyzny. Był tu szef sztabu dywizji i jakieś szarże. Dowódca pułku złożył raport z ostatnich działań, szef sztabu udzielił pułkowi pochwały. Tymczasem dwóch oficerów podeszło bliżej do kolumny i ten co był w przedzie — przysadzisty typ w czapce oficerskiej — przystanął koło politruka.

— Kałamijec? — zapytał półgębkiem, wpatrując się z bliska w jego twarz.

— Ja.

— Pójdziecie ze mną.

Kałamijec wszystko pojął: był to naczelnik oddziału specjalnego dywizji. Odłączył politruka od kolumny i poprowadził podwórzem do chaty, której ściana majaczyła blado za kwietnikiem.

Politruka Kałamijca więcej w pułku nie widziano.