Ściana

Bykau Wasil


Pogórek

Późnym wiosennym rankiem siedzieliśmy z kapitanem Lemieszem koło dogasającego ogniska i zabijaliśmy czas skąpą w słowa pogawędką. Było mi w ogóle markotno, nie miałem powodów do radości. Kapitan z kolei nie miał powodów do smutku, ale widać było, że myślami jest daleko od tego pagórka i wygasłego ogniska. Wczoraj przekazano nam na punkt obserwacyjny rozkaz z dywizji o mianowaniu kapitana Lemiesza dowódcą artylerii sąsiedniego pułku. Dla niedawnego dowódcy baterii „czterdziestekpiątek” był to nie byle jaki awans, obietnica całkiem innej wojny i służby, odmiennej od tej, która zdążyła kapitanowi porządnie zbrzydnąć. Tydzień temu na Dniestrze straciliśmy naszą ostatnią „czterdziestkępiątkę”, którą rozwalił do szczętu niemiecki pocisk. Żołnierzy pozostałych z działonu przekazaliśmy jako uzupełnienie do batalionu piechoty, a sami piąty już dzień tkwiliśmy na punkcie obserwacyjnym dowódcy pułku. Nocą, gdy dowódca spał, dyżurowaliśmy w jego schronie, nasłuchiwaliśmy obserwując, co się dzieje na pobliskiej linii przedniej, wydzwaniając od czasu do czasu na punkt obserwacyjny dywizji. Wiedzieliśmy, naturalnie, że nasza służba jest tymczasowa. Pułk toczył walki, próbował nacierać, ale co dzień ponosił straty. W każdej chwili mogli nas przenieść dokądkolwiek, najpewniej jednak do jakiegoś batalionu piechoty: kapitana na dowódcę kompanii, mnie — na pluton. Żeby nie jeść darmo żołnierskiego chleba — jak mawiał kapitan. Wszakże nieoczekiwanie los uśmiechnął się do niego: już nie będzie posyłany na kompanię piechoty, jego miejsce jest teraz w sztabie pułku. Co mnie czeka — nie wiedziałem.

Kapitan był człowiekiem kulturalnym, pochodził z leningradzkich inteligentów, toteż widział co się ze mną dzieje i spieszył z pocieszeniem.

— W porządku. Nie ma co pękać, lejtnancie. Przejdziemy do obrony, podrzucą nam armatki. Dużo ci trzeba? Starczy parka...

— Niech nie dają. Znajdzie się jakiś automat — protestowałem nieszczerze.

— Z automatem jeszcze zdążysz...

Ognisko to przygasało, to zaczynało niemiłosiernie dymić pod lekkim podmuchem, gryząc w oczy. Iść po drewno do pobliskiej winnicy nie chciało mi się. Tu był stok pagórka, na którym z tamtej strony saperzy zbudowali schron punktu obserwacyjnego. Teraz zza pagórka słychać było trzask serii karabinu maszynowego, ale tu kule nie dolatywały: osłaniał nas pagórek. Przed nami rozpościerała się dość szeroka dolina, na której przeciwległym stoku też widniały równe szeregi winnic i biegła wijąc się dróżka polna, podziobana po obu stronach starymi i nowymi lejami po wybuchach. Kapitan wciąż się w nią wpatrywał, czekając posłańca, który winien był przyjechać po nowego szefa artylerii pułkowej. Ale posłaniec mitrężył, chociaż godzinę temu potwierdzili przez telefon, że już wyjechał.

— Et, dobrze jest — rzekł kapitan, wyjmując zza pazuchy aluminiową manierkę. — Dawaj wypijemy. Żeby nie po raz ostatni...

— No, teraz to ma pan szansę...

— Jaką szansę? — nastroszył się kapitan.

— Szansę przeżycia — odparłem, czując pewną niezręczność. Wyglądało na to, że kapitan usłyszał w moim głosie nutkę zazdrości. Ale nie była to zazdrość o niego, tylko niepokój o własny los. Czułem, że nie dziś, to jutro na pewno wyląduję w batalionie piechoty, gdzie, jak wiadomo, nie żyje się długo. W baterii przeciwczołgowej, co prawda, też nie wiele dłużej, a jednak... A jednak ocaleliśmy.

— Nikt nie zna swoich szans na wojnie — podsumował kapitan. — No, łyknijmy!

Wypił i podał mi manierkę, z której pociągnąłem parę łyków i rozkaszlałem się. Był to chyba spirytus, od którego od razu dech mi zaparło.

— Otóż to! Żeby tobie szczęśliwie się wojowało.

— Dzięki.

W tej chwili właśnie na dnie dolinki, wcale nie na pagórku z dróżką pokazał się jeździec, prowadzący konia za cugle. Był to właśnie ten posłaniec, na któregośmy czekali. Od wypitego spirytusu, a może widząc, że jego oczekiwanie dobiegło końca, kapitan wyraźnie się ożywił, popchnął butem koniec głowni, od której buchnął gryzący dym.

— Ot co, posłuchaj... Jeżeli tam w baterii nie mają kompletu plutonowych, to ja cię zabiorę. Do swojego pułku.

— E tam! Czy warto...

— Warto, warto! Co by nie mówić, jesteśmy razem od samej zimy. Policz: cztery miesiące.

— A no, cztery miesiące...

— Jeśli ci kiedy dopiekłem, wybacz. Sam wiesz, stres.

— Nie, skąd? Nic...

— Dobra. Nie gniewaj się... Chodź walniemy jeszcze po łyku! — z nagłą determinacją rzekł kapitan i znowu zza pazuchy waciaka wydobył manierkę. — Chciałem tam, na wprowadziny. Ale tu też do rzeczy.

Łyknęliśmy jeszcze po trochu, zanim konny wjechał na pagórek. Był to niemłody, wąsaty szeregowiec w marynarskiej kurtce. Zatrzymał się koło ogniska i zapytał rozważnie:

— Czy to nie wy będziecie kapitan towarzysz Lemiesz?

— Zgadłeś! — odparł dowódca baterii i podniósł się — wysoki, energiczny, w ciasno opiętej koalicyjnej watówce. — No, lejtnancie, do zwycięstwa! Spotkamy się na paradzie!

Ja także wstałem, uściskaliśmy się krótko i kapitan, wziąwszy od posłańca wodze, lekko i zgrabnie wskoczył na siodło. Nie oglądając się: pocwałował kłusem w dół, za nim odjechał wąsaty posłaniec. Wróciłem na swoje miejsce przy ognisku. Zrobiło mi się smętnie, czułem zazdrość. Chociaż nie miałem do niej żadnych podstaw: dowódca baterii był starszy ode mnie, walczył w pułku od samego Stalingradu, miał trzy ordery, w tym „Czerwony Sztandar”, nie to, co ja — „Czerwoną Gwiazdę” — order dla Wańków-plutonowych i zupaków-intendentów. Ale też i nie należał do tych, co to lubią cudzymi rękami z ognia wyciągać kasztany, i kiedy było trzeba — ryzykował jak inni. Jak wtedy na przyczółku, kiedy stanął za celownikiem działa i przez pół dnia odpierał niemieckie ataki. Z pewnością zasłużył sobie na to, żeby teraz, pod koniec wojny, pomyślniej się ulokować, żeby dożyć do zwycięstwa. Z drugiej strony, któż tego nie pragnął? Tylko że o tym mogliśmy jedynie marzyć. I to w tajemnicy nawet przed własnym sumieniem.

Nie zważając już na wygasłe ognisko, siedziałem na stoku i patrzyłem w ślad za dowódcą baterii. Dróżka polna rozdwajała się w dole. Jedna pełzła przez pagórek podziobany lejami, druga — z daleka ledwie widoczna — prowadziła przez dolinkę, skąd przyjechał posłaniec. Kapitan, zjechawszy ze stoku przytrzymał konia, jakby zastanawiając się, którą wybrać. Zdało mi się nawet, że ruszył przez dolinkę, ale zaraz odbił w bok i skierował się na pagórek. Pewnie uznał, że tamtędy będzie krócej. Kapitanowi wyraźnie się spieszyło. Zwłaszcza że Niemcy na razie nie strzelali i w pobliżu nie było słychać żadnych wybuchów.

Kapitan kłusem wydostał się na pagórek — właśnie dojeżdżał na sam szczyt. Właśnie wtedy w powietrzu rozległ się krótki świst, a przy drodze buchnął kłąb eksplozji pocisku z granatnika. Serce podeszło mi do gardła — czemu wybrał akurat tę drogę!? Następny kłąb buchnął po drugiej stronie drogi. Kapitan zdzielił konia, podrywając go do galopu, ale w tej właśnie chwili w górze zagrał wielogłosy gwizd i kilka wybuchów naraz wykwitło bezgłośnie po obu stronach drogi, skrywając jeźdźców. Zerwałem się na równe nogi, lecz przez dobrą minutę niczego nie mogłem dojrzeć — jedynie obłok kurzu pełzł wolno nad droga. Gdy się rozpłynął, ujrzałem konia, który silnie kulejąc biegł po stoku przed siebie. Drugi konny, który został spory kawałek za pierwszym, pośpiesznie zawrócił.

A za pagórkiem po tamtej stronie rozhuczało się na całego. Artyleria niemiecka jęła walić po całej okolicy. Pociski wybuchały w dolince i dalej, nie dając nikomu wytknąć nosa ze schronów. Kapitana wyniesiono dopiero nocą. Ciało miał posiekane odłamkami i chowano go zawiniętego w płaszcz-namiot.

Przeszedł cało od Stalingradu do rumuńskiej granicy, a przez pagórek nie przejechał...