Ściana

Bykau Wasil


Osiołek

Na gwiaździstym niebie pomiędzy czarnymi wierzchołkami cyprysów świeciła letnia pełnia. Jej jasna, skrząca się poświata leżała na kamiennym zrębie długiego muru, za którym przycupnęło ciasne obejście biedaka z karłowatymi mandarynowcami na stoku i dwie lub trzy kamienne szopy poniżej. Za rogiem jednej z nich, schowany w cieniu pobliskiego cyprysa, siedział człowiek, który nie zważając na tę późną godzinę nie spał i nawet nie zamknął oczu. Zdawało się, że nie oddychał, a tylko czujnie wsłuchiwał się w każdy dźwięk dobiegający z okolicy. Gdy cień cyprysa przesunął się w bok i pełnia delikatnie dotknęła jego pokrytej czarnym zarostem twarzy, mężczyzna nie wstając, przemieścił się dalej w mrok. Było widać, że bał się światła w nocy, nie chciał, by zauważono go tutaj, na tym podwórku na skraju miasta, gdzie najwyraźniej na kogoś czekał.

Ale w pobliżu nikogo nie było, nikt do niego nie przychodził. Wąska ścieżka za niskim murem biegnąca wzdłuż kamienistego i porosłego czarnymi krzewami rowu była pusta, na podwórku obok nie było żywej duszy. Gdzieś w kolczastych, wysuszonych dziennym żarem zaroślach nieustannie trzeszczały cykady, a za szopą, w obejściu, od czasu do czasu poruszał się i wzdychał głodny, młody osiołek. Pod wieczór, gdy trochę się ściemniło, mężczyzna zerwał resztki niedojedzonej trawy na podwórzu i podszedł do uwiązanego zwierzęcia. Ale osiołek nie rzucił się na trawę, a jedynie popatrzył na nieznajomego nic nie rozumiejącym wzrokiem i żałośnie zaryczał — czekał na gospodarza. Gospodarz zniknął jednak wczoraj rano. Mężczyzna zaczął się już obawiać, czy aby nie stało się coś złego. Oby tylko gospodarz nie sprowadził tych, których lepiej się było wystrzegać.

Wystrzegał się ich od dawna, w każdym razie dłużej niż miesiąc. Od czasu, kiedy upadła ich święta sprawa i wszyscy poszli w rozsypkę. Ci, którzy uniknęli aresztowań, więzień i obozów, przeszli przez góry i znaleźli schronienie w sąsiednim, jak sądzono, demokratycznym kraju, gdzie mieli znaleźć także i wsparcie. Demokracji było tam chyba dość, ale ze wsparcia nic nie wychodziło. Wczoraj przekroczył granicę w bezludnym miejscu w górach i zszedł z powrotem do tego swojego nieszczęsnego kraju. Do ojczyzny, której nie bacząc na najgorsze nawet nieszczęścia nie przestał kochać synowską miłością patrioty albo jak mawiali niektórzy — nacjonalisty. Niech i tak będzie, jak zwał tak zwał, od tego jego oddanie ojczyźnie i jej nieszczęsnemu ludowi nie zmniejszy się. To wiedział na pewno.

Inna rzecz, że wytrwać w tym oddaniu było nielekko; na skutek różnych okoliczności jego miłość poddawana była próbie. W górach mógł znaleźć schronienie wśród zarośli i skał, w mieście trzeba go było szukać wśród ludzi. O świcie pierwsze kroki skierował do domu dawnego dobrego przyjaciela, starego mądrego garncarza, który nie raz pomagał im w ich walce. Ale powiedziano mu, że garncarz umarł, złamany bólem po stracie synów. Prosić schronienia u zapłakanej, bezradnej synowej nie odważył się. Zresztą, otoczona gromadą dzieci kobieta nie bardzo go nawet zachęcała, by pozostał, więc odszedł. Pamiętał, że nieopodal mieszkał zaprzyjaźniony student, którego wciągnął do ruchu i zrobił z niego niezłego propagatora. Ale już wtedy wiadomo było, że chorego na suchoty studenta, jedynaka u matki, też wzięli. Teraz konał gdzieś na stadionie w stolicy, wśród tysięcy innych, zupełnie niewinnych ludzi, których jedynym przewinieniem było to, że nie chcieli żyć pod drapieżnymi rządami dyktatora. Drugi człowiek, do którego zastukał tamtej nocy, spał wprawdzie we własnej pościeli, ale nie wpuścił go nawet na próg, twierdząc, że sam siedzi jak na szpilkach, w każdej chwili spodziewa się gości w kamizelkach kuloodpornych. Był to ich zwolennik, duchowny. Mężczyzna pomyślał, że nie ma powodu mu nie wierzyć, że może i rzeczywiście się spodziewa. Ale zrobiło mu się przykro, zwłaszcza że zaczynało świtać, a on nie bardzo wiedział, gdzie spędzić dzień.

Powałęsał się po obrzeżach miasta, zaszedł do woziwody, którego znał od dzieciństwa przez swoją niegdysiejszą nianię. Był z niego stary gaduła, pijak i obibok, który chętnie przyjął ostatni banknot od przybysza i przepadł na cały dzień. I na całą następną noc, którą mężczyzna przesiedział z głodnym osiołkiem.

Nad ranem, gdy pełnia schowała się za płaskim dachem sąsiedniej szopy, mężczyzna wstał i podszedł do furtki prowadzącej w zaułek. Tu leżał głuchy nocny cień, czarne chaszcze przy obejściu dobrze go ukrywały. W dole, rozsypane na łagodnym stoku, rozpościerało się senne miasto, księżycowy półmrok miękko otulał krzywe uliczki przedmieścia żebraków oraz chaotyczną zabudowę kamiennych, glinianych i samanowych chałup. Nigdzie w pobliżu nie błyskał żaden ogieniek, nie świeciła żadna lampka; przedmieścia tonęły w mglistym, księżycowym półmroku. Jedynie w oddali jaśniało światło odbite od wysokich kamienic w centrum, gdzie wznosił się niewidoczny stąd pałac prezydencki, ratusz z wieżą i podświetlonym zegarem, hotele, dwa budynki policyjnych koszar mieszczące się za katedrą w zabytkowych, niedawno zmodernizowanych klasztorach. Również więzienie ulokowano w klasztorze, nad rzeką na skraju miasta. To było bardzo wygodne miejsce, w którym teraz pozbawiano młodości wielu jego przyjaciół. Niektórzy pewnie od dawna nie żyli i należało wątpić, czy kiedykolwiek uda się odnaleźć ich mogiły. Goryle umieli grzebać swoje ofiary bez śladu.

Stojąc w księżycowym półmroku przy połamanej furtce mężczyzna zdecydował ostatecznie: zrobi to dzisiaj rano, nie będzie tego odkładał. Dalsza zwłoka może zakończyć się dla niego katastrofą.

Szkoda, że potrzebował do tego ludzi: robienie tego po kryjomu, bez świadków, mijało się z celem. Miało to sens tylko przy ludziach, najlepiej na placu. Ale nie na targowym, lepiej by było na ratuszowym. Ten plac znał od dzieciństwa, chodził tam na spacery ze swoją nianią, potem przebiegał tamtędy do szkoły. To na tym placu po raz pierwszy spotkał swoją jedyną, choć zupełnie nieszczęśliwa miłość, a co najważniejsze, przeżył kilka porywających chwil na wiecach i mityngach, gdy po wielu latach totalitaryzmu w kraju zaczęto wprowadzać demokrację. Tyle że jej nie wprowadzono. Ale wówczas plac roił się od tysięcy ludzi wsłuchanych płomienne przemówienia pod narodowymi sztandarami, portretami dawnych bohaterów narodowych... Święte słowa o demokracji, wolności i niepodległości rozgrzewały bardziej niż najlepsze wino, mocno wierzono, że to wszystko niebawem się ziści. Ale się nie ziściło, nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić. Ci, którzy wówczas z pogardą przyglądali się tłumom z pałaców i kancelarii, ze sztabów i koszar, gorączkowo robili swoje i czekali na dogodną dla siebie chwilę.

I wybrali ją doskonale, zaskoczyli demokratów, uciekając się do metod, jakich tamci nie przewidzieli.

W chwili, gdy demokracja zupełnie straciła głowę od odurzającego uczucia gigantycznego zwycięstwa nad wieloletnim totalitaryzmem, tamci wypuścili na scenę polityczną Buldożera, wcześniej nikomu nieznanego prowincjonalnego polityka, za którym w cieniu skryli się inni, znani i bardziej przebiegli. Pomysł polegał na tym, by przy pomocy Buldożera utorować drogę do władzy i wziąć ją w swoje ręce. Tyle że Buldożer okazał się sprytniejszy niż przypuszczali i dorwawszy się do władzy dzięki niewiarygodnemu cynizmowi z nikim nie chciał się nią dzielić, całą zagarnął dla siebie. Najpierw rozpędził parlament, potem pozamykał w więzieniu niedawnych sojuszników, a znanego mafijnego bosa mianował szefem własnej służby bezpieczeństwa. Wprawił w osłupienie przywódców partii politycznych, którzy z początku nabrali wody w usta, nie wiedząc jak go potraktować. Gdy się opamiętali, było już za późno: ich partie określono jako dywersyjne i zdelegalizowano. Po trzech miesiącach Cynicznej Dyktatury po demokracji nie zostało nawet śladu. Opozycja parlamentarna znalazła się na skalistej wysepce na morzu, niespokojnych studentów przeniesiono z uniwersytetu za drut kolczasty na miejskim stadionie, budynki uniwersytetu zamieniono na policyjne koszary. Profesorowie jeden po drugim uciekali na drugą stronę gór, na emigrację, a ci co pozostawali, szczelniej zamykali okiennice i nie pokazywali się na ulicy. Naród przyczaił się, przycichł, umilkł w rozterce, wyglądało na to, że znowu zapada w stuletni sen.

Mężczyzna nie miał zamiaru budzić kogokolwiek, tym bardziej całego narodu, rozumiał, że to ponad jego siły. Ale odczuwał wewnętrzną potrzebę protestu przeciwko temu historycznemu absurdowi, jaki dostrzegł w brutalnej zmianie Zielonej Demokracji na Cyniczną Dyktaturę. Nie potrafił zdusić w sobie tego pragnienia, było ono silniejsze od niego i domagało się czynu. Szczególnie po tym, jak przez góry dotarły wieści, że niektórzy z jego przyjaciół przeszli na służbę do dyktatora; inni zaczęli kajać się na emigracji i prosić o pozwolenie na powrót. On wrócił potajemnie, bez pozwolenia.

O świcie osiołek zaczął niecierpliwie przebierać nogami, a potem gwałtownie zaryczał. To zatrwożyło mężczyznę, wolał aby nikt go tu nie zobaczył. Na razie nie chciał stąd iść: było zbyt wcześnie, pojedynczy przechodzień mógł zwrócić na siebie uwagę. Mężczyzna przeszedł od furtki do arby z przywiązanym osiołkiem, delikatnie poklepał go po szyi. Osiołek ufnie zbliżył się do mężczyzny, otarł się o niego bokiem. Biedny osiołek, on też cierpiał w samotności, czekając od człowieka pieszczoty i zrozumienia. Ale mężczyzna nie miał mu nic do dania i nie miał pojęcia, jak pomóc. Może warto go było odwiązać od arby i puścić samopas, niech sam sobie poszuka jedzenia. Bo jeśli gospodarz znikł na dłużej? A jeśli na zawsze? Teraz ludzie znikali wszędzie i o każdej porze — w nocy, ze swego łóżka, na targu, w obławach, na ulicach i w tawernach. Wpadali goryle, szczękały kajdanki na rękach i człowiek znikał. Żadnego sądu, żadnych adwokatów...

Stojąc przy osiołku mężczyzna spoglądał jednak na zaułek zbiegający w dół ku szerszej ulicy, czy kogoś tam nie zobaczy. Czekał, aż na ulicy pojawią się ludzie, by mógł niezauważony prześliznąć się między nimi. Już porządnie się rozwidniło, ale w zaułku było pusto i cicho. Pełnia pozostawała wciąż na niebie, ale jej światło było bledsze niż w nocy, srebrny dysk księżyca powoli zapadał za grzbiet niedalekiej góry. Mężczyzna spodziewał się, że może w końcu pojawi się jego niedołęgowaty woziwoda i pomoże biednemu zwierzęciu. Ale czas mijał, a gospodarz nie wracał.

Po jakiejś pół godzinie zrobiło się całkiem widno. Z daleka i z bliska zaczęły doń dochodzić odgłosy budzącego się miasta: szum samochodów z centrum i głosy kobiet z pobliskich zabudowań. W porannym powietrzu nad przedmieściem szparko przeleciało stadko gołębi. W pobliskim klasztorze u podnóża góry rozległy się znane mu od dzieciństwa głuche dźwięki dzwonów wzywających na poranną mszę. Dźwięki te jakby ostatecznie strząsnęły z mężczyzny jego nocne kłopoty — zdawało się, że nastawał jego czas. Żegnając się z osiołkiem pogłaskał go zdawkowo po ufnie wyciągniętej szyi i ostrożnie zarzucił na ramię niewielką torbę, do której od razu wyciągnął się pysk zwierzęcia. Osiołek obwąchał ją i parsknął z dezaprobatą. Zapach benzyny nie podobał się też mężczyźnie, ale teraz co innego miał na głowie. Litrowa butelka z benzyną była jego największym skarbem, cenniejszym niż życie.

W tym zaułku na skraju miasta nie było żadnych chodników — jedynie piaszczyste zygzakowate przejście pomiędzy starymi, kamiennymi murami i budynkami. Mężczyzna szedł środkiem, tak jak chodzili tu wszyscy. Na skrzyżowaniu z szerszą ulicą napotkał bezdomnego psa, który w milczeniu zszedł mu z drogi i ze spóźnionym zdziwieniem popatrzył w górę na mijającego go człowieka. Na tej szerszej, ale też mało uczęszczanej ulicy, napotkał pierwszych przechodniów. Wysoka, chuda kobieta ubrana na czarno niosła na ramieniu koszyk warzyw na rynek. Rzuciła krótkie spojrzenie na obcego mężczyznę z zarośniętą twarzą i długimi włosami, ubranego w mocno znoszony ciemny sweter z drugiej ręki. Na jego rozdeptanych sandałach leżała dawno nie ruszana warstwa pyłu z wielu dróg. Ale tacy trafiali się teraz na każdej ulicy i nie zwracali niczyjej uwagi. Mężczyzna przezornie usunął się na bok dając miejsce arbie ciągnionej przez dwa mokre od potu muły. Czarnoskóremu człowiekowi ze skrzypiącą taczką wypełnioną kaczanami kukurydzy nie ustąpił z drogi i przez jakiś czas szedł obok. Murzyn mocno odpychał się od ziemi bosymi stopami i uparcie pchał przed sobą swój nieszczególny towar. Wszystko na rynek. O tej wczesnej godzinie ludzie śpieszyli się, by sprzedać jak najdrożej ubożuchny towar wyhodowany na nędznych działkach przy swoich domostwach, odbierając go rodzinom i własnym dzieciom. Każdy potrzebował przede wszystkim pieniędzy, na życie, chleb i podatki. Bezdenna kasa dyktatora wciąż domagała się pieniędzy na wojsko, wielką zgraję policji i niezliczoną ilość służb specjalnych. Jak na drożdżach rosły ceny chleba, a wraz z nimi podatki i inne opłaty; nie było widać końca. Ci, którzy biegali na rynek z pustymi torbami i koszykami, każdego ranka doznawali wstrząsu na widok nowych, wyższych niż poprzedniego dnia cen. Na kobiecych twarzach powszechnie odcisnęła swe ponure piętno stała zgryzota — jak kupić więcej za mniejszą sumę, aby nakarmić mężów i dzieci. To było nierozwiązywalne zadanie, żaden matematyk nie dałby mu rady. Nie dałyby rady nawet najlepsze komputery. Ten biedny i nieszczęsny naród znalazł się w cuchnącej czeluści bez widocznego wyjścia.

Niebawem mężczyzna szedł już niespiesznie wśród wielu innych przechodniów, których przybywało na ulicach miasta, im bardziej zbliżał się do centrum. Tutaj ludzie podążali nie tylko w kierunku rynku. Miasto się zbudziło, zaczynała się zwyczajna powszednia krzątanina: otwierano poranne sklepiki, zamiatano śmiecie z chodników, na których wystawiali swoje towary rzemieślnicy, jubilerzy i garncarze; na wieszakach rozwieszano różne fatałaszki. Trochę później zaczęli się pojawiać urzędnicy państwowi z czarnymi teczkami, śpieszący z ważnymi minami umacniać dyktaturę. Po obu stronach ulicy sunęły auta. Napięcie, które towarzyszyło mu przez kilka ostatnich dni i nocy, zaczęło powoli opadać; dotarł do miejsca znanego mu od dzieciństwa, którego od dawna nie oglądał. Dobrze, że na razie nikt go nie rozpoznał i w ogóle nie przypatrywał się jego niczym nie wyróżniającej się twarzy. To było trochę dziwne, ale z drugiej strony w tym mieście, w którym przeżył życie, niewielu pozostało znajomych — najpewniej większość rozpierzchła się na wszystkie strony. Wielu uciekło za granicę, inni znaleźli się za drutami albo w kazamatach. Pozostali siedzieli cicho, być może odczuwając spóźnione poczucie winy wobec dyktatury i Buldożera. Nad miastami i miasteczkami tego kraju w dzień i w nocy wisiało wszechogarniające i paraliżujące wolę widmo strachu.

Mężczyzna nie miał zbyt wielu złudzeń co do polityki i nie spodziewał się, że swoim czynem poruszy naród i pośle go na barykady... A jednak... A jednak jakiś pożytek z tego będzie, myślał wyruszając w swą ostatnią drogę. Jeśli nie od razu, to po jakimś czasie. Jeśli nawet nie napiszą o tym miejscowe gazety, to i tak rozejdą się słuchy, na pewno powie o tym radio za granicą. Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie. A w jego kraju może nawet po raz pierwszy od stuleci. W każdym bądź razie będzie to pierwszy taki czyn za czasów Cynicznej Dyktatury.

Spięty wewnętrznie mężczyzna szybkim krokiem ruszył wzdłuż eleganckiego wejścia do wysokiego gmachu banku zagranicznego, gdzie jak zawsze stała grupa policjantów w nowiutkich, szaroniebieskich mundurach. Na dole przed schodami stały pstrzące się różnymi kolorami samochody z migaczami. A trochę dalej, pod metalowym ogrodzeniem kościoła, siedział niezbyt długi rząd żebraków, dla których zabrakło miejsca na dziedzińcu. Wyblakłe od życia stare twarze, wychudzone ręce wyciągające się do przechodniów, oczy błagalnie czepiające się obcych spojrzeń. Wolał nie patrzeć w ich stronę, nie miał im czego dać. Wymijając ich zboczył na asfalt i wówczas na kamiennym słupie ogrodzenia ujrzał duże obwieszczenie ze zdjęciami i sygnaturą policji na dole. Zerknął przelotnie i aż zadrżał, rozpoznawszy siebie na jednym ze zdjęć. Na fotografii był młodszy, ogolony, pod krawatem. To niewątpliwie byli przestępcy poszukiwani przez policję. Ale dlaczego wywiesili to na kościele? Czyżby i ludzie wierzący wspierali dyktaturę, pomyślał skonsternowany mężczyzna. Zresztą, czemu nie? Kościelni hierarchowie zapamiętale dla niej pracowali, możliwe, że tego samego można się było spodziewać po ich trzodzie... Zdaje się, że podano również wysokość nagrody za wydanie poszukiwanych. Któż nie chciałby zarobić w tym żebraczym kraju?

Obok po bruku przemknęło kilka jeepów z lufami karabinów maszynowych nad przednimi szybami. Ciasno upakowani siedzieli w nich szerocy w barach goryle w zielonych hełmach obciągniętych miękkimi pokrowcami. Możliwe, że jechali na obławę albo właśnie wracali już z obławy, pomyślał niemal niefrasobliwie i natychmiast się opamiętał. Zostało mu już niewiele czasu, jego samobójcza misja miała się ku końcowi. Już widział zakręt na rogu, dalej była króciutka uliczka prowadząca do placu ratuszowego, gdzie wszystko miało się skończyć. SAMOSPALENIE to dla niego słowo nowe i niezwykłe, nie był pewien, czy istniało w słowniku, było nowotworem przeklętego czasu; przypuszczał, że wcześniej nie było potrzeby używania go. Teraz pojawiła się taka potrzeba. Po raz pierwszy usłyszał je w audycji radiowej o dalekim kraju na północy, ale szybko o nim zapomniał. Aż do chwili, kiedy padło na ostatnim posiedzeniu komitetu; zdał sobie sprawę, że zaczyna go dotyczyć bezpośrednio, gdy dyskusja doszła do pytania — kto? Wszyscy głęboko się zamyślili, każdy miał jakieś usprawiedliwienie. On takiego usprawiedliwienia nie znalazł. W każdym razie po nim płakać nie miał kto, a sam już nie będzie miał okazji. To zadecydowało.

W oczekiwaniu na najważniejszą chwilę swego życia mężczyzna zaczął się jednak niepokoić. Po raz kolejny pomacał benzynową zapalniczkę w prawej kieszeni — była na miejscu, oby tylko nie zawiodła. Wczoraj sprawdzał, bez zarzutu pykała słabym niebieskawym płomykiem. Z pewnością wystarczy i słaby. Benzynę wziął pierwszego gatunku, najlepszą, jaką mieli na tamtej stacji benzynowej, powinna była zająć się nawet od słabej iskierki. I w ten sposób trzaśnie drzwiami zostawiając ten parszywy świat. Nie dla chwały to zrobi, lecz dla narodu. Trochę szkoda, że ten gest kosztuje życie. Ale na to nic się nie poradzi. Nie on będzie pierwszy i, trzeba mieć nadzieję, nie ostatni.

Prawie już dotarł do ostatniego zakrętu, nawet bezwiednie zaczął się już cieszyć, że wszystko poszło dobrze. Dobrze wróżyło, że nie spotkał nikogo ze znajomych. Od jakiegoś czasu był samotnikiem, człowiekiem indywidualnego losu; czas kolektywizmu się dla niego skończył.

Odrywając się od przyziemności jego umysł nastroił się na odpowiednią do chwili patetyczną nutę, zaczął myśleć we wzniosłych kategoriach. Czym było dla niego życie? Radością? Cierpieniem? Obowiązkiem wobec ludzi? Wobec Boga? Ani jednym, ani drugim. Mało miał radości i, jak dobrze się zastanowić, niewiele też cierpienia. Inni cierpieli więcej. Wszystko zależało od punktu widzenia. On miał zbyt duże poczucie godności osobistej i podszedł do tego bardzo poważnie. Jego przyjaciele byli bardziej skłonni do liberalizmu, on zaś pozostał nieprzejednanym rygorystą. Szczególnie po śmierci Jany. Kim dla niego była? Ani żoną, ani nawet kochanką. Była jego MADONNĄ. I jej zabrakło. Spłonęła nie z miłości, lecz na skutek cynicznej zniewagi. Banalne zniewagi mogła znosić latami, ale brutalno-cynicznej nie zniosła nawet i dwóch miesięcy. Gdy jej młody kochanek z demokratycznego filozofa przepoczwarzył się w szefa propagandy dyktatora, nie wytrzymała. Jej śmierć stała się dla mężczyzny ostatnim chyba impulsem dla jego wewnętrznej iluminacji.

Do zakrętu zostało nie więcej niż dziesięć kroków, gdy nagle mężczyzna ujrzał przed sobą kobietę w czerni. Jakimś zdziczałym, udręczonym wzrokiem kobieta wpiła się w jego twarz, jej oczy raptownie rozszerzyły się, a potem rozległ się jej krzyk:

— Aaa!...

Na moment skurczył się pod jej dzikim spojrzeniem, a potem jeszcze od tego głuchego krzyku, nie od razu rozpoznawszy w niej matkę swego suchotniczego studenta. Zanim to do niego dotarło, kobieta spadła nań jak jastrząb i zaczęła go okładać niewielką torebką na łańcuszku, po głowie, plecach i twarzy, i krzyczeć:

— Morderca! Morderca! Morderca!

Czując, że cały plan może wziąć w łeb, odskoczył w bok, na bruk, o mało nie wpadając pod wielkie koła czarnego landrovera. Ale kobieta nie zostawiała go w spokoju ciągle wrzeszcząc, a wszyscy wokół zaczęli się odwracać w ich kierunku. Mężczyzna cofnął się, bo wdawało mu się, że z tyłu jest trochę luźniej, a potem co sił w nogach rzucił się do ucieczki. To był chyba fatalny błąd: każdy drapieżnik rzuca się w pogoń za tym, kto ucieka. Pobiegli i za nim...

Jego instynkt samozachowawczy pognał go do tyłu, aby tylko odczepić się od tej oszalałej kobiety. Z szerokiej ulicy przy kościele skręcił w węższą, obejrzawszy się na rogu: biegli za nim przeważnie mężczyźni, ale trafiały się też kobiety. Jego śladem niósł się zgiełk i krzyk przemieszanych głosów. Tłum ścigających wciąż gęstniał, dołączali nowi ludzie, z podwórzy czy skąd, i biegli razem z tymi z przodu. Napotykani ludzie usuwali się przed nim na boki i pod ściany. Jego sytuacja z każdą chwilą się pogarszała. Zza wysokiej siatki kortów tenisowych wyskoczyli na ulicę dwaj młodzieńcy w kostiumach sportowych i znaleźli się na przedzie przed wszystkimi. Inni, nie tracąc dystansu, wciąż biegli i biegli w ślad za nim i gnali go, jak zająca w polu, na skraj miasta. Wszyscy krzyczeli i pohukiwali, było ich coraz więcej, a jemu zaczynało już brakować tchu od tego szalonego biegu i zupełnie nie wiedział, co robić. A nawet, co o tym myśleć. Tego się nie spodziewał, było to niesprawiedliwe i niezrozumiałe. Czując, że zaczyna go dusić gorycz w ustach i zmęczenie, szmyrgnął w otwartą bramę na podwórze znanego mu z dzieciństwa przysadzistego domu z platanem przy wejściu. Wiedział, że dawniej było tam przejście na sąsiednią ulicę, tam może miał szansę oderwać się od pogoni. Po chwili zrozumiał, jak bardzo się pomylił — podwórze przegradzała zwarta betonowa ściana, na którą wpadł z rozpędu. Udało mu się uchwycić rękoma jej wierzch przykryty dachówką, więc spróbował przerzucić nogę. Wciąż jeszcze będąc po tej stronie, poczuł przenikliwą woń benzyny. Po bielonej powierzchni muru pociekły nierówne śmierdzące strużki, torba od razu zrobiła się lżejsza. Mężczyzna bezwładnie zwalił się na bruk pod murem.

Ubrani w tenisowe koszulki młodzieńcy schwycili go za ręce i wyprowadzili na środek podwórza, gdzie zbierał się już różnej maści tłum prześladowców. Wszyscy z ożywieniem rozmawiali, klęli i nawet kłócili się, ale on ich nie słuchał. Ktoś zerwał mu z ramienia niepotrzebną już teraz torbę. Ktoś wołał o policję. Dokoła rozlegał się różnoraki gwar. Ktoś łapiąc oddech opowiadał, jak to go zauważył, ale nie od razu rozpoznał. Inni twierdzili, że od razu ruszyli w pościg, bo wyczuli, że ucieka nie tak sobie. „Podpalacz! Widzicie go, podpalacza!” — darła się jakaś kobieta, więc wytężył trochę słuch, starając się zrozumieć, co się właściwie stało. Dlaczego? Czy to zwykłe nieporozumienie, zły los, a może popełnił niewybaczalny błąd? A może to było fatalne przeznaczenie? Albo... coś w rodzaju ratunku przed samym sobą? Co było lepsze? Czuł w podnieceniu, że to nic dobrego. W jego życiu od dawna już nie zdarzało się nic dobrego. Same złe rzeczy... To nie jest naród, to nie jest naród, brzmiał mu w świadomości niewyraźny głos pocieszenia, ale natychmiast usłyszał wyraźnie inny: więc kim są ci ludzie? Kim są ci, którzy zapędzili go w pułapkę? Nie przyjęli jego ofiary? Czy nie był godzien złożyć tej ofiary? Czegoś nie mógł zrozumieć w tym podnieceniu i bez związku ze swoją obecną sytuacją pomyślał: trzeba było jednak odwiązać osiołka...

Przez jakiś czas wciąż go o coś pytano, czegoś się od niego domagano, ale on niczego nie rozumiał, nawet nie słuchał. Milczał, gdy na podwórzu zjawiła się policja, i gromada ludzi rozstąpiła się, przepuszczając do niego dwóch goryli w łaciatych mundurach. Nie spojrzał ani razu na ich twarze. Dobrze znał te chamskie twarze i nie chciał oglądać ich nigdy więcej. Podobnie jak twarzy z tłumu. Teraz te twarze zlały się w jedno obrzydliwe kolektywne oblicze, z którego groźnie wyzierało szatańskie zło. Zdziwił się nawet niedorzecznie, że przez tyle lat znosił widok tych twarzy. Pewnie tak nie powinno się myśleć, to było niesprawiedliwe, należało oddzielić jedno od drugiego. Ale teraz jakoś nie mógł tego oddzielić. Coś przesunęło się w nim ze swego zwykłego miejsca i nie chciało wracać z powrotem...