Ściana

Bykau Wasil


Biedni ludzie

„Nie obawiaj się gości, kiedy siedzą za stołem, a dopiero wtedy, kiedy wstaną” — parę razy gospodarzowi przemknęło przez myśl to przysłowie, kiedy stał przy drzwiach odprowadzając opieszałego gościa. Już ze trzy razy uścisnęli sobie ręce i ze trzy razy gospodarz zamierzał otworzyć drzwi, ale gość wciąż nie mógł skończyć myśli, a jak już skończył, natychmiast pojawiała się następna, nie mniej ważna lub ciekawa. Sprawiał wrażenie nieźle podpitego, choć wypili ledwie po trzy kieliszki do kawy: był poruszony, mówił z podnieceniem, wydawało się, że szczerze, wręcz patetycznie i gospodarz nie miał odwagi mu przerwać.

— Proszę mi wierzyć, gdy o tym usłyszeliśmy, przeżyliśmy wstrząs. Żona mi mówi: powinieneś zadzwonić, podtrzymać człowieka na duchu, to przecież straszna niesprawiedliwość, jak tak można w naszych czasach?

— Cóż... Okazuje się, że można — bez przekonania potwierdził profesor Skwarysz, myśląc tylko o jednym — jak by tu skończyć rozmowę.

— A najstraszniejsze, że wszyscy nabrali wody w usta. I na katedrze, i w prasie. Miał pan przecież tylu uczniów! Samych doktorantów...

— Cóż robić...

— Więc pomyślałem sobie, że wpadnę wieczorkiem, jak się ściemni. Proszę się nie gniewać, że wcześniej nie zatelefonowałem...

— Nie, skądże...

— To dobrze. Bo z telefonem, sam pan rozumie... Co teraz można powiedzieć przez telefon?..

Uścisnąwszy rękę gospodarza po raz chyba czwarty, gość przestąpił wreszcie próg i Skwarysz z wielką ulgą zamknął za nim drzwi. W duszy profesora kłębiły się mieszane uczucia: z jednej strony rozdrażnienie spowodowane tą przeciągającą się wizytą, z drugiej wdzięczność za, jak mu się wydawało, słowa pełne szczerego współczucia. Wyglądało na to, że Kraśniański był szczery, naprawdę chciał go pocieszyć, oburzała go niesprawiedliwość władz. A jednak coś w tej rozmowie było nie tak, profesor czuł wewnętrzny dyskomfort, coś mu przeszkadzało w tym spotkaniu.

Kiedy został sam, Skwarysz wyłączył górne światło w przedpokoju i wrócił do gabinetu, gdzie na niskim stoliczku przy kanapie stały dwie filiżanki z nie dopitą kawą i pół butelki koniaku „Biełyj aist”. Wciąż rozmyślał o spotkaniu. Kraśniański nie był jego ulubionym doktorantem, nie wyróżniał się ani szczególnymi zdolnościami, ani życiorysem. Skwarysz wiedział o nim niewiele — no, że urodził się gdzieś na Polesiu, chyba na Turauszczyźnie, był w wojsku, pracował w zakładzie obróbki metali, ukończył szkołę wieczorową. Na studia doktoranckie dostał się bez pomocy komsomołu i, zdaje się, bez protekcji. Jego żonę profesor widział tylko raz, gdy spotkał ich z córeczką pewnego dnia na głównej ulicy. Niczego sobie i chociaż nie była pięknością, to wydała mu się miłą, młodą osóbką. Spacerowali jedząc lody, żona przywitała się uprzejmie, może nawet trochę zbyt uprzejmie. Pewnie Kraśniański zdążył jej szepnąć, że ten niezgułowaty tłuścioch z teczką jest promotorem jego doktoratu. Przez ostatnie lata przez życie Skwarysza przewinęło się niemało przyszłych doktorów: byli wśród nich bardziej lub mniej zdolni, trafiali się też zupełnie przeciętni. Skwarysz starał się wszystkich traktować jednakowo — i tych zdolnych, i tych przeciętnych, nikogo nie faworyzując. Ci, którzy obronili doktorat, powoli znikali, zaczynali prowadzić odrębne życie. Niektórzy wyjeżdżali do innych miast, gdzie akurat znajdowali pracę. Początkowo do niego pisali, czasem telefonowali, przysyłali kartki z życzeniami na kolejne rocznice rewolucji. Ale stopniowo więzi te słabły i obumierały, kontakty były coraz rzadsze, z czasem całkowicie zanikały. Pewnie to samo byłoby i z Kraśniańskim, gdyby jego promotorowi nie przydarzyło się nieszczęście. Najstraszniejsze z nieszczęść, gorsze mogło być tylko kalectwo albo śmierć. Zresztą w pewnym sensie to również była śmierć, nie fizyczna, a obywatelska. Ale od niej do śmierci fizycznej było dwa kroki, to Skwarysz wiedział na pewno.

Blask górnego światła w gabinecie wpadał przez uchylone drzwi do przedpokoju i częściowo do dużego pokoju, kładąc się ukośną plamą na pstrokaty dywan. Miękko po nim stąpając Skwarysz podszedł do ciemnego okna, wyjrzał na podwórze. W dole, pod ciemnymi koronami topoli od wyasfaltowanego podwórza słabo odbijało się światło samotnej latarni i bielały dachy kilku samochodów, postawionych na noc tuż przy krawężniku. Znał te auta: dwa białe Żiguli, żółty sfatygowany Zaporożec i nowa Wołga, należąca do emerytowanego pułkownika. Czasem widywał tam nieznajome samochody, które po jakimś czasie znikały. Niekiedy stały przez cała noc, gdy ktoś przyjeżdżał w gości do krewnych w tym wielkim bloku. Teraz nie było tu obcych samochodów, nie było też Wołgi — pewnie pułkownik nocował na daczy. Żona Skwarysza z wnuczętami też pojechała wczoraj na daczę. On pozostał w mieście, wymówił się jakąś sprawą. Ale żadnej sprawy nie miał, po prostu potrzebował samotności, chciał zostać sam na sam ze swoim nieszczęściem. Ta nieoczekiwana wizyta zajęła mu cały wieczór i całkowicie zburzyła jego plany. Może nawet dobrze się stało, bo od pewnego czasu samotność też mu już nie przynosiła ulgi, podobnie jak nie przynosił jej tłum. Dla profesora nastał okres, kiedy stopniowo topniała ilość jego znajomych. Niektórzy zaczęli znikać na zawsze, zwłaszcza koledzy i przyjaciele; obszar samotności wokół niego nieuchronnie się poszerzał. Samotność otulała go grubą, szczelną powłoką. To było niezwykłe i nawet przerażające uczucie. Profesor sam już nie wiedział, gdzie czuje się lepiej — w domu bez ludzi, czy wśród ludzi gdzieś poza domem.

Fakt, że na dole nie było żadnych obcych samochodów, trochę go uspokoił. Przemknęło mu przez myśl, że samochód mógł odjechać, gdy żegnał się z Kraśniańskim. Z drugiej strony mogli się przecież zagapić, skoro nie zapowiedział wizyty telefonicznie. A może stanęli gdzieś w innym miejscu, w głębi podwórza, gdzie cień topoli był większy, a światło latarni nie sięgało. Pewnego razu, na wiosnę, Skwarysz wyszedł na spacer przed snem, wieczór był cudowny, profesor w zamyśleniu zaszedł aż za budynek na następnej ulicy i wracał przez podwórza, skracając sobie drogę. W końcu podwórka natknął się na obcy samochód, Żiguli w zwyczajnym, szarym kolorze, i pewnie minąłby go w szarówce, gdyby nie rozległ się stamtąd cichy, przytłumiony głos: „Obiekt oddalił się na drugą stronę, przerywam obserwację”. W jednej chwili Skwarysz wszystko zrozumiał, poczuł chłód na ciele i szybko oddalił się z głową wtuloną w ramiona. Tuż obok, za trawnikiem, światła paliły się w dziesiątkach okien z firankami i bez, często otwartych w ten pogodny wieczór. Za którymś z tych okien był ktoś, kto nawet się nie domyślał, że go podsłuchują. Zresztą jak miał się domyślić?

Skwarysz nie zaciągnął zasłony, tak było lepiej — z podwórka i tak nie mogliby wypatrzyć go tutaj, w półmroku, on zaś mógł sobie powyglądać. W rozmytej plamie światła pod latarnią bezszelestnie przemknęła postać kobiety z torebką i skręciła do ostatniej klatki; ze środkowej wybiegł mężczyzna z pieskiem, po chwili znikli naprzeciwko, pod topolami na trawniku. Stamtąd, spod topoli, dolatywał młody, przytłumiony głos i śmiech. Skwarysz nie mógł widzieć czyj, ale wiedział, że tam w altance, przy piaskownicy, do późna przesiadywali młodzi chłopcy, czasem z dziewczętami. Nie tylko zresztą przesiadywali. Kiedyś jeden z nich, pewnie nieźle sobie podpiwszy, przeszedł wzdłuż szeregu sennych aut i kawałkiem żelastwa z budowy na każdym zrobił rysę. Bez powodu, ot tak, dla zabawy. Albo z nienawiści klasowej do ich właścicieli. Skwarysz postał jeszcze trochę przy oknie, spoglądając z siódmego piętra w dół a potem na wieczorne niebo: nad płaskimi dachami pobliskich bloków smętnie tkwiła samotna gwiazda. Mimo woli coś ciągnęło go daleko stąd, z własnego mieszkania, gdzieś tam, na wolność, bo tu stracił swój spokój i równowagę ducha, a odwiedziny Kraśniańskiego dodatkowo poruszyły go i zbiły z tropu do tego stopnia, że w żaden sposób nie mógł się uspokoić. Po co właściwie przyjechał ten doktorant? Czy naprawdę chciał go tylko pocieszyć, okazać trochę ciepła w trudnym dla niego czasie? Czy...

Owo „czy” tkwiło w duszy Skwarysza jak bolesna zadra, nie dając mu spokoju przed nocą.

Wciąż jeszcze stał przy oknie, gdy w przedpokoju zaterkotał telefon. Skwarysz wzdrygnął się. Potem zesztywniał i znieruchomiał: nie, oczywiście, że nie podniesie słuchawki. Bał się telefonu, już drugi miesiąc nie podnosił słuchawki. Od czasu, gdy poproszono go na posiedzenie biura komitetu rejonowego. Przeklęte biuro, które podcięło jego życie, skierowało jego los na nieznane, przerażające tory, razem z legitymacją partyjną odebrało mu wolę życia, pozostawiając tylko skrywane lęki i oczekiwanie na coś niewiadomego. Na pewno na coś jeszcze gorszego. Bo na samym wykluczeniu przecież nie poprzestaną. Od dawna wiadomo, że oni działają według praw stada: jak ktoś okulał i nie może nadążyć, to należy go rozszarpać i zeżreć, pozbyć się zakały, żeby nie opóźniał marszu stada. Prawa stada są pewnie takie same pośród zwierząt i pośród ludzi. Tysiącletnia ewolucja gatunków niewiele tu zmieniła.

No ale ten Kraśniański... Niby dlaczego on, Skwarysz, wywołał u swego gościa tak wielkie współczucie, że zmusiło go do ryzykownej wyprawy, bo przecież przez tę wieczorną wizytę mógł wiele stracić. Rzecz jasna, Skwarysz miał dość doświadczenia, by unikać zbyt otwartych odpowiedzi na w sumie rozsądne, ale zarazem niebezpieczne tyrady doktoranta. Szczególnie na temat Afganistanu. Milczeć nie wypadało, więc kiwał głową, przytakiwał, uciekał się do aluzji. I tylko gdy doktorant wspomniał o jednym z wykładów, w którym Skwarysz wyraził pewną wątpliwość wobec polityki kolektywizacji, profesor zauważył, że owszem, wyraził wątpliwość, ale nie chodziło mu o negację, lecz spowodowanie konstruktywnej dyskusji, rzecz jasna, w ramach partyjnej polityki, choć może w nieco innym aspekcie. Kraśniański jakby tego nie dosłyszał i namiętnie dowodził, że wielomilionowe sumy wykładane na zakup zboża za granicą są następstwem tejże właśnie kolektywizacji. To oczywiste, myślał Skwarysz, wszyscy o tym wiedzą, tylko po co o tym mówić? Czyżby ten gadatliwy doktorant nie rozumiał, że profesor nie może mu odpowiedzieć z tą samą otwartością, że musi milczeć? A jeśli rozumiał, to co to było? Za bardzo przypominało to prowokację, straszną, a nawet niebezpieczną dla człowieka wykluczonego z KPZR.

A jeśli się myli? A jeśli to wszystko płynęło z naiwnej szczerości i zwykłego ludzkiego współczucia? W końcu Skwarysz był niezłym wykładowcą, lubianym przez studentów. Profesor o tym wiedział i cenił sobie swoją reputację, często odczuwał sympatię innych. Starał się unikać hipokryzji, nie próbował udowadniać tego, czego udowodnić się nie dawało. Nie starał się specjalnie usprawiedliwiać ani Lenina, ani Breżniewa, chciał był marksistą umiarkowanym — na tyle, na ile to było możliwe w tych przeklętych czasach. Ale się nie udało...

Telefon znowu zaterkotał, raz, drugi. Ktoś chyba jednak wiedział, że gospodarz jest w domu, ale Skwarysz nie podszedł do szafki z telefonem, mimo że ogarnął go jeszcze większy niepokój. Zamiast tego po cichutku przeszedł do swego gabinetu, nalał sobie kieliszek i wychylił go nie zagryzając. To dziwne, ale nawet pić nie bardzo mu się chciało, chociaż nic mu nie stało na przeszkodzie: nie musiał się przygotowywać do wykładu, ani nawet jechać do instytutu. Wypiwszy, wcale nie poczuł się bardziej pijany: w głowie miał nadal jasność, a depresja nie mijała, może nawet się pogłębiła. Koniak, który na ogół lubił, teraz wydał mu się za ostry, niesmaczny, niemal wstrętny. Usiadł na kanapie przy stole i wpatrywał się nic nie widzącym wzrokiem w okrągłe plamy na błyszczącym blacie, rozmyślał. Ta wizyta Kraśniańskiego bardzo go niepokoiła, czuł, że za tym coś jeszcze się kryje. Nietrudno było zgadnąć co. Kraśniańskiego podesłano.

Jeszcze przed wykluczeniem z partii Skwarysz zrozumiał, że znalazł się „pod kloszem”. Może nawet już zimą, gdy pewnego dnia dostał list z zagranicy, z Cambridge. Koperta była z dobrego papieru, ale z jednej strony, co zauważył, już ją odklejano — w tym miejscu zaklejono ją nadzwyczaj starannie i równie starannie zaprasowano. Zaczął uważniej przyglądać się innym kopertom i stwierdził, że z odwrotnej strony wszystkie były kiedyś moczone a potem suszone. Ta sama kontrola objęła zapewne jego rozmowy telefoniczne na wydziale i w domu: zaniki dźwięku, jakieś szczęknięcia — tego wcześniej nie było. Prawie nie pisał już do znajomych, z rzadka wysyłał pocztówki. Przez telefon mówił krótko, ograniczał się do niezbędnych komunikatów. Właśnie wtedy zauważył, że jego telefon zaczął odzywać się częściej — dzwonili bliżsi i dalsi znajomi, czasem całkiem obcy ludzie. Jedni rozmawiali ostrożnie, niejako na marginesie dotykając ryzykownych tematów, inni pytali go wprost, jaki jest jego stosunek wobec zbrodniczego posyłania naszych chłopców na śmierć w Afganistanie, albo co myśli o tym, że ograniczony kontyngent naszych wojsk przez tyle lat nie może pokonać ohydnych najemników imperializmu, afgańskich duszmanów. Wykręcał się jak mógł, starał się udzielać wymijających odpowiedzi, ale niektórzy żądali wyraźnej odpowiedzi. W takich chwilach czuł wstyd, wstręt do samego siebie, chciało mu się zakląć i cisnąć słuchawką.

A teraz ten Kraśniański...

Wyglądał na porządnego chłopaka, tak szczerze dziękował za coraz rzadziej spotykaną uczciwość, mówił, że profesor ma rację w sprawie Afganistanu. W Afganistanie zginął niedawno stryjeczny brat Kraśniańskiego, przywieźli go w blaszanej trumnie, pochowali całym kołchozem, matka zemdlała na pogrzebie. Trumny nie otwierano, bo był zakaz z wojenkomatu, więc jak się upewnić, kto w niej leży, może to zupełnie inny chłopak. Skwarysz już słyszał o podobnych wypadkach, gdy grzebano obcych zamiast swoich, w wojsku nie wiadomo dlaczego się mylono, nawet w tej sprawie panował bałagan. Ale teraz, myślał, to nie takie ważne. Z każdego punktu widzenia, ta wojna była niesprawiedliwa, nawet w świetle marksizmu-leninizmu. Wcześniej czy później ci, którzy ją zaczęli, zostaną napiętnowani jako zbrodniarze. I przeklęci. Ale co to za pocieszenie dla niego, Skwarysza, kiedy teraz piętnowano tych, którzy mieli odwagę zająknąć na temat tej wojny. Wyrzucono go z partii, najpewniej lada moment wyrzucą też z pracy. Mimo że złożył odwołanie i zużył stertę papieru na „wyjaśnienia”, w których dowodził, że nie powiedział, a nawet nie pomyślał nic, co zasługiwałoby na szykany. Że całkowicie popierał i popiera politykę zagraniczną i wewnętrzną partii oraz internacjonalistyczną pomoc bratniemu narodowi afgańskiemu. Obrzydliwie pochlebcze i wiernopoddańcze słowa. Ze wstrętem przypominał sobie, jak na posiedzeniu biura komitetu rejonowego, kiedy to wykluczono go z partii, usprawiedliwiał się na tyle nieszczerze i nieudolnie, że członkowie komitetu nie mogli mu uwierzyć. Stracił panowanie nad sobą, serce mu kołatało, musiał zażyć walidol w obecności tych pewnych siebie funkcjonariuszy, ręce mu się trzęsły, pigułki posypały na kolana, skacząc po błyszczącej podłodze rozleciały się na wszystkie strony. Młody mordasty sekretarz na moment przerwał swoje przesłuchanie i jakby podsumowując, rzekł: „Szkoda, że nie chcecie się rozbroić przed partią”. „A ja się przeciwko niej nie zbroiłem. Nie mam nic przeciwko mojej partii” — odpowiedział i sam się zdziwił nienaturalnie lizusowskim tonem swego głosu. Sekretarz uśmiechnął się krzywo, siedząc za stołem z sześcioma telefonami. „A my mamy materiały, które świadczą o czymś zupełnie odwrotnym. W marcu na przykład stwierdzaliście, że nasz ograniczony kontyngent w Afganistanie zabił około jednego miliona Afgańczyków. Skąd żeście wzięli to kłamstwo?” Wszyscy, którzy tam siedzieli przy długim stole i pod ścianami, a było ich pewnie ze dwudziestu, wbili w niego wrogie spojrzenia. On zaś milczał, gorączkowo starając się przypomnieć sobie, komu to powiedział. Pamiętał dokładnie, skąd znał tę liczbę — podało ją radio „Swoboda”, którego słuchał w nocy, wyłapując co nieco spośród trzasków produkowanych przez zagłuszacze. Obrzydliwie piskliwym głosem zaczął zaprzeczać, gotów był przysiąc, że nic podobnego nigdy nie mówił, choć właśnie wtedy nagle wszystko sobie przypomniał. Ale jak miał się przyznać?

Skwarysz nie był w stanie długo usiedzieć bez ruchu, nocna cisza przygnębiała go. Nie mógł sobie znaleźć miejsca, zaczął więc chodzić po niewielkim trzypokojowym mieszkaniu. Zaszedł do kuchni, zapalił światło. Mógłby sobie zaparzyć kawy, zawsze było to jakieś zajęcie, ale wypił już trzy filiżanki, więc chyba na dzisiaj dosyć. Otworzył lodówkę, popatrzył na swoje zapasy — kawałek kiełbasy owiniętej w bury papier, butelka kefiru, kilka płaskich blaszanych konserw — na nic nie miał ochoty. Gotować oczywiście mu się nie chciało, nawet usmażyć jajecznicy, którą lubił i jadł z przyjemnością, gdy przyrządzała ją żona. Rozbite szkło w drzwiach prowadzących na kuchenny balkon po raz kolejny przypomniało mu o wymianie szyb, ale teraz pomyślał, że nieprędko wstawi nowe szkło. Miał inne zmartwienia. Ostrożnie otworzył drzwi i wyszedł na balkon, położył ręce na nagrzanej jeszcze słońcem poręczy i wzdrygnął się: na sąsiednim balkonie w takiej samej pozycji stał sąsiad i palił. Tyle że na jego plecy padał snop światła. Skwarysz cofnął się, szybko wszedł do kuchni i zamknął drzwi. Nie chciał teraz nikogo widzieć i z nikim rozmawiać; zdawało mu się, że wszyscy obserwowali go ze zdwojoną uwagą, a już na pewno bardzo uważnie słuchali. Albo podsłuchiwali. Ciekawe, pomyślał Skwarysz, czy z balkonu było słychać ich rozmowę w gabinecie i przedpokoju, przy drzwiach. I czy ten jego sąsiad w podkoszulku stoi tam od dawna.

Wrócił do gabinetu. Nie chciało mu się sprzątać naczyń z małego stolika, zmęczony usiadł na krześle przy biurku. Włączona lampka oświetlała kawałek wolnego od papierów blatu... Na duszy było mu podle, coraz bardziej dręczyło go pytanie — czy Kraśniański odwiedził go tak sobie czy nie? A jeśli siedzi teraz w KGB i relacjonuje rozmowę? A może nagrał wszystko na taśmę i jutro zaniesie ją do wiadomego budynku na głównej ulicy? Gdyby tak miało być, jedynym ratunkiem było uprzedzenie tego posunięcia. W przeciwnym razie koniec z jego pracą i karierą. Może nawet życiem. Ale jak to opisać? A jeśli to tylko jego przypuszczenie, jeśli Kraśniański to wszystko w szczerym odruchu, z dobroci serca...

Przeklęta sytuacja, którą Skwarysz odczuwał każdym zakamarkiem mózgu, każdym nerwem. Ani przez chwilę nie opuszczało go przekonanie: należy coś wymyślić, coś zrobić, znaleźć jakieś wyjście. Więc myślał, wysilał szare komórki, ale wyjścia nie znajdował. Może w ogóle nie było wyjścia? Ale przecież zawsze powinno być jakieś wyjście.

Znowu zaczął błądzić po mieszkaniu, po pasiastym dywaniku podszedł do zamkniętych na dwa zamki i obitych ceratą drzwi, zawrócił. Z wielkiego kalendarza na ścianie od Nowego Roku uśmiechała się do niego wciąż takim samym uśmiechem ładniutka Japonka, poniżej czerniały rozpisane na dwa rzędy dni letniego miesiąca. Czarne czasy, przeklęte miesiące, pomyślał profesor, przyniosły tyle kłopotów, zgryzot, dręczącej niepewności. Jeśli komisja KC, do której się odwołał, zatwierdzi jego wykluczenie z partii, to będzie koniec. Szlus! Czyżby to było możliwe?

A dlaczego by nie?

Wyrzucili przecież z partii docenta Kulikowicza, niezłego i niegłupiego człowieka, weterana wojny, tylko za to, że wystąpił na zebraniu przeciwko wprowadzeniu wojsk radzieckich do Czechosłowacji i nie cofnął swoich słów, gdy go wezwano do komitetu miejskiego. Nie przyznał się do winy. Zresztą, wyrzucili go nawet nie za te słowa, a podobno za to, że będąc w niewoli niemieckiej niezbyt dobrze się zachowywał. Wykryto to akurat po jego wystąpieniu na zebraniu partyjnym, wcześniej niby o tym nie wiedziano. I docent przepadł z kretesem. Mówiono, że potem zatrudnił się jako ładowacz w hurtowni warzyw, innej pracy w mieście nie znalazł. Potem gdzieś wyjechał. Albo może go wywieźli.

W przedpokoju panował przyjazny, senny półmrok, słabo połyskiwał parkiet koło jego gabinetu. Chodził tam i z powrotem: pięć kroków od drzwi do lustra i tyle samo z powrotem. W kapciach po dywaniku chodziło się wygodnie i bezszelestnie. Ciekawe, czy w więzieniu pozwalają chodzić w kapciach, pomyślał profesor z niesmakiem. Od dawna chorował na nogi i w domu zawsze starał się korzystać z kapci. A o więzieniu, oczywiście, pomyślało mu się bez potrzeby. Nie trzeba zawczasu ściągać biedy na swoją głowę.

Chodzenie tam i z powrotem nawet mu się spodobało, w każdym razie pochłaniało go na tyle, że dawało wytchnienie jego myślom. Przypomniał sobie, jak będąc małym chłopcem po raz pierwszy zobaczył w zoo niedźwiedzia, który człapał po klatce w tę i z powrotem, podobnie jak on teraz. Wówczas było mu żal człapiącego misia: pewnie jest mu bardzo smutno, że musi tak człapać i człapać godzinami. Teraz sam był w podobnej sytuacji. W klatce. Ale czy mógł liczyć na czyjeś współczucie? Wyjąwszy przypadek doktoranta Kraśniańskiego.

Przysporzył mu trosk ten Kraśniański.

Chyba jednak powinien napisać. To mało prawdopodobne, by ten doktorant, z którym łączyły go wyłącznie stosunki służbowe, przepełniony był tak wielkim współczuciem, by jechać z drugiego końca miasta tylko po to, by go pocieszyć. Tylko po to, by wyrazić swoją sympatię. W pierwszej chwili profesor pomyślał, że Kraśniański ma do niego jakąś sprawę, może chce prosić o pieniądze albo protekcję. Albo może w sprawie mieszkania (takich próśb wysłuchiwał prawie co miesiąc). Ale nie. Kraśniański o nic nie prosił. Powiedział tylko, że przyjechał, by złożyć osobiste podziękowanie za prawdę i uczciwość. Za prawdę? Prawda to oczywiście dobra rzecz dla tych, którzy z niej korzystają, dla tych, do których jest adresowana. A nasza prawda? Przecież i wtedy powiedział parę słów prawdy, które teraz prawdopodobnie zniszczą mu życie. Potrzebne mu to było... Zapomniał, że powiedzieć coś można tylko jednej osobie, nikomu więcej. Jeśli usłyszał cię ktoś więcej, byłeś przegrany. To pewne.

Tak naprawdę wszystkiemu winna była butelka, przeklęta butelka koniaku, bodaj ormiańskiego, którą wypili we trzech. Pili nie pierwszy raz, po saunie. Parę kieliszków pod wieczór nieźle poprawiało krążenie; wyparzone ciało, opłukane w basenie przy saunie, jakby się odnawiało i młodniało, gubiąc nagromadzone w ciągu tygodnia zmęczenie. Umysł też stawał się lekki i bystry. Tamta rozmowa miała miejsce w drodze do przystanku trolejbusowego. Zapalili, Bokacz coś napomknął o Afganistanie, Wołachau pewnie coś mu odpowiedział, a wtedy on, Skwarysz, przypomniał sobie nocną audycję „Swobody” i z nietypowym dla siebie ożywieniem powtórzył, co usłyszał. To oczywiste, że gdyby nie ten koniak i sauna, nie odezwałby się ani słowem. Bokacz i Wołachau słuchali go jakoś nachmurzeni, zaciągając się papierosami, a on dodał od siebie, że za tę zbrodniczą wojnę jeszcze ktoś kiedyś zapłaci. A teraz łam sobie głowę człowieku, który z nich zakablował. Zakablował skutecznie, trzeba to przyznać, wzięli się za niego jak należy. I żaden z tych dwóch więcej do niego nie zadzwonił, słowem się nie odezwał. Jakby nie wiedzieli, co się z nim dzieje.

A może we dwóch go zakablowali? Czy to takie niemożliwe? Cóż z tego, że obaj byli jego przyjaciółmi? Cóż z tego, że z Bokaczem razem studiowali, a córce Wołachawa załatwił miejsce w instytucie: wstawił się za nią do dziekana, by ułagodził rozsierdzoną egzaminatorkę Papryszkę, która ścinała na fizyce. Dziewczynę przyjęto, a jej ojciec zaprzyjaźnił się ze Skwaryszem. Niejedną butelkę razem opróżnili z okazji świąt, w saunie lub na rybach. Nie miał powodu, żeby go sypnąć. Ale i Bokacz go nie miał. Co by nie mówić, był starym przyjacielem. Dawniej, gdy byli jeszcze biednymi studentami, jeździli latem do jego ojca na Witebszczyznę, kąpali się w jeziorze i pili specjalny ojcowski samogon. Bokacz nie powinien by go zasypać. A jednak wsypali. Nigdy już chyba się nie dowie, który z nich to zrobił.

Teraz ten Kraśniański.

Wypowiadał bardzo śmiałe myśli i o Afganistanie, i o Białorusi z tym jej służalczym kierownictwem partyjnym. I o Breżniewie też coś napomknął. Sparodiował go, jak się przedstawia przez telefon: „Szanowny Leonid Iljicz słucha”. Wysłuchując takich rzeczy, Skwarysz siedział jak na szpilkach, nie bardzo mu to było w smak, więc usiłował skierować rozmowę na inne tory — pytał o rodzinę, żonę — wszystko na nic. Co tam żona, usłyszał w odpowiedzi. Ale ten wyścig zbrojeń... Wycierpiał się przez tę godzinę, był cały mokry, gdy w końcu zamknął drzwi za Kraśniańskim.

No nie, jeszcze przecież nie był więźniem w izolatce, żeby tak dreptać w kółko, nie był też niedźwiedziem w klatce. W dużym pokoju było wszak luźniej niż w przedpokoju. Skwarysz włączył telewizor i wyciągnął się na kanapie. Gdy na ekranie pojawił się jakiś stary, czarno-biały film, postanowił przełączyć na kanał moskiewski, ale nie chciało mu się wstawać. Przez chwilę próbował dociec sensu patetycznej wymiany zdań pomiędzy dwoma robotnikami — młodzianem o długiej szyi i starym z wąsami — ale szybko stracił zainteresowanie i znowu oddał się swoim beznadziejnym myślom. Powinien chyba wszystko zapisać. Dopóki pamięta, dopóki jeszcze nie zapomniał. Bo jak zapomni, to mogą pomyśleć, że coś ukrywa. W ewidencji mieli pewnie wszystko: i słowa, i myśli, i zamiary. W tym celu robiono z nich specjalistów, kształcono w akademiach. Pewnie mają swoich doktorów i docentów od tych spraw, od tajnych policyjnych spraw, niech ich ziemia pochłonie, jak powiedziano by na wsi. Ale nie pochłonie. Z roku na rok doskonalą się w swojej sztuce, osiągają mistrzostwo. Jak z tym donosem na niego. Doniósł któryś z nich, a może i obaj, lecz on nigdy się nie dowie, który mianowicie. Będzie podawał rękę obu i nic nie powie, bojąc się, by nie skrzywdzić niewinnego. Żeby się nie obrazili. Sam się przecież obraził z powodu jednego tylko nieuzasadnionego podejrzenia. A jeśli któryś z nich doniósł, to pewnie obrazi się jeszcze bardziej i trzeba będzie go przepraszać. Tymczasem z ekranu zniknęli już robotnicy w kombinezonach, a pojawiły się trzy dziewuszki na brzegu letniej rzeczułki pośród idyllicznego krajobrazu. Na dziewczęcych główkach bielały wianuszki z rumianków, dziewczęta trzymały się za ręce i idąc wzdłuż brzegu śpiewały rzewną piosenkę. Twarzyczka jednej z nich bardzo przypominała mu... Tak, dawną znajomą, niemal sprzed trzydziestu lat... Zdaje się, że miała na imię Wala. Był w niej nawet trochę zakochany, w owej kształtnej śmieszce, która dosyć nieoczekiwanie pojawiła się w ich towarzystwie. Teraz już nie mógł sobie przypomnieć, kto ją przyprowadził. Babkou albo Sielmaszyński, któryś z tych dwóch nierozłącznych przyjaciół, frontowców z orderami, kandydatów na członków partii. Chłopaki kończyli instytut, robili już dyplomy i przygotowywali się do wstąpienia do partii. I właśnie w tym okresie zwerbowano ich na tajnych współpracowników. Ale to była powojenna para, frontowa przyjaźń miała jeszcze swoją wartość i chłopaki niemal jednocześnie powiedzieli sobie o werbunku. Zdziwili się, rzecz jasna, ale ich zdziwienie było jeszcze większe, kiedy pierwszym zadaniem Babkowa miało być zdobycie informacji o rodzicach Sielmaszyńskiego, a pierwszym zadaniem Sielmaszyńskiego — dostarczenie informacji o przyjacielu. Oczywiście solidarnie donieśli na siebie nawzajem, ale uprzednio omówili i uzgodnili te donosy, aby nie zrobić sobie krzywdy. Organy chyba jednak coś zaczęły podejrzewać i właśnie wtedy pojawiła się Wala, takie wesolutkie dziewczę w welwetowym żakieciku. Sprytnie wkręciła się między chłopaków i tak nimi zakręciła, że obaj się w niej zakochali. A zakochawszy, szybko stali się wrogami i przestali uzgadniać swoje donosy. I to źle się dla nich skończyło: pewnego razu obaj znikli i nikt z ich wspólnych znajomych nie umiał powiedzieć, gdzie się podziali. A Walę spotkał Skwarysz przypadkiem w pociągu Moskwa-Tbilisi, jechała z małą córeczką; powiedziała, że się tam przeprowadza ze względów służbowych. A co za służba, jeśli to nie tajemnica, pytał. Taka tam, u męża, po wojskowej linii, odpowiedziała i odwróciła wzrok. Może i po wojskowej, pomyślał, ale dlaczego tak się zmieszała i odwróciła wzrok? Nawet nie zauważył, kiedy skończył się film i ekran zaczął mrowić się srebrnymi punktami. Wstał i pstryknął wyłącznikiem. Było już bardzo późno, najwyższy czas zabrać się do pisania. Napisać jak było. Jak, kto i co powiedział. Chociaż w tym przypadku prawie cały czas mówił Kraśniański. Więc tak należy napisać. A że to będzie donos na Kraśniańskiego? A co innego miał zrobić? I tak Kraśniański złoży pełne sprawozdanie z tej rozmowy. Nieistotne, w jakiej formie. Istotne jest to, aby nie pomyśleli, że profesor coś ukrywa. Że nie chce się rozbroić przed własną partią. A tak, proszę bardzo, podniesie obie ręce, podda się. Sam, dobrowolnie. Ukarzcie, jeśli chcecie. Może jednak okażecie litość? Ta przeklęta nadzieja na skraju przepaści, relikt jaskiniowego optymizmu. Przecież wiedział, że nie darują, że odmierzą mu jak należy. A jednak miał nadzieję... Wiedział, że tę właśnie skłonność człowieka do czepiania się nadziei znakomicie wykorzystywali niemieccy faszyści. Posyłając ludzi na zagładę dbali o to, by ci zabierali kosztowności, ciepłe ubranie i jedzenie na trzy dni. W obozach śmierci witano ich z orkiestrą i najpierw prowadzono do łaźni i na badania lekarskie do wykwalifikowanych specjalistów, którzy strzelali im w potylicę. Na przyrządzie do mierzenia wzrostu. Umieli tak to urządzić, żeby ludzie do ostatniej chwili zachowywali swą głupią nadzieję i postępowali pod jej dyktando. Chyba i on będzie się tego trzymał. Zapewne wyrok już zapadł, on jednak będzie się chwytał to legitymacji partyjnej, to pracy. Bo oni nie mówią, co przygotowali. A on chce się jakoś wyśliznąć z ich uścisku. A może to, a może tamto...

A może jednak wezmą pod uwagę jego szczerość, uznają, że dowodzi jego lojalności i ukręcą łeb całej sprawie — myślał, opisując rozmowę z Kraśniańskim niezbyt drobiazgowo, ale raczej sumiennie. Naturalnie więcej uwagi poświęcał słowom Kraśniańskiego. Pod sam koniec, gdy już niemal wszystko przelał na papier, znowu przemknęła mu przez głowę natrętna myśl: a jeśli to wszystko wypłynęło z naiwnej prostoduszności? Ze współczucia dla niego, starego durnia zakopanego w książkach. W takim przypadku... Zgubi człowieka. I jego rodzinę. I jego małą córeczkę, zdaje się, Irenkę, z lodem na patyku zaciśniętym w małej piąstce... Diabelska matnia! Cóż zatem ma zrobić?

A co jeszcze można było zrobić?

Skwarysz odsunął od siebie dwie kartki zapisane drobnym pismem — w ciągu pięćdziesięciu lat gorszego tekstu chyba jeszcze nie napisał. Haniebne stronice, nie da się zaprzeczyć. Wstał od stołu, nalał kieliszek koniaku, wypił. Nalał następny... Świadomość uparcie domagała się jakiegoś potwierdzenia, ostatecznej decyzji, której wciąż nie było. Każdy wariant był gorszy od poprzedniego. Choć tak naprawdę miał do dyspozycji tylko dwa warianty. I oba do niczego...

Tymczasem nastała głęboka noc. W bloku zapadła cisza, przestały hałasować windy i trzaskać drzwi. Za ścianą w sąsiednim mieszkaniu cichutko zapłakało dziecko, potem umilkło, pewnie zasnęło. Mieszkańcy betonowych komórek powoli zasypiali, jedynie w rurach wodociągów dawało się słyszeć od czasu do czasu jakieś cieniutkie, żałosne skomlenie. Skwarysz znowu zaczął chodzić po mieszkaniu, podszedł do ciemnego okna w dużym pokoju. Latarnia w dole na podwórzu świeciła jakby jaśniej niż wieczorem, jaśniej też połyskiwały kadłuby aut pomiędzy czerniejącymi koronami drzew. Teraz było tam sennie i pusto. Taka sama pustka i nużąca senność ogarniała duszę profesora.

Może byłoby lepiej, gdyby teraz jego żona, Leokadia Adamowna, była w domu, a nie na daczy. Miałby do kogo usta otworzyć, nie musiałby milczeć w tę głuchą noc. Chociaż może i nie. Z żoną dość się już nagadał o swoich kłopotach, żona mu nie współczuła. Jedynie łajała go za długi język i dziecięcą naiwność. Za głupią naiwność. Może i miała rację, nie przeczył. Znał ją dobrze, razem przeżyli życie, wychowali córkę, teraz hodowali wnuków, ale...

Było niewielkie „ale” w ich życiu, które w drażliwych sytuacjach zawsze się przypominało i kazało mu przyhamować, zamilknąć, by nie przekroczyć ostatecznej granicy szczerości. Za nią kryło się niebezpieczeństwo, które przeczuwał, choć unikał jego zdefiniowania, nawet się tego bał. Milczące tabu przez długie lata pozostawało za tą granicą.

Był wtedy jeszcze dosyć młodym człowiekiem, świeżo upieczonym doktorem, mieszkali w wynajętym mieszkaniu, oczywiście bez telefonu. Pewnego razu latem przyszedł telegram, że zachorowała jego matka, upadła, złamała nogę i prosiła, by przyjechał. Szybko się spakował, pojechał, załatwił matce miejsce w szpitalu rejonowym. Z powrotem wyruszył po trzech dniach, spóźnił się na autobus, musiał korzystać z okazji i z lekką teczką w ręku dotarł na swoje osiedle pod wieczór. Wtedy ujrzał żonę, która lekko spłoszona rozmawiała z młodym mężczyzną w niebieskiej, sportowej koszulce, rozglądając się na boki. Stali o jakieś dwie przecznice za ich blokiem, na skrzyżowaniu, koło hydrantu. Leokadia od dzieciństwa była krótkowzroczna, wówczas nie nosiła jeszcze okularów i nie zauważyła, że do nich podchodził. Skończywszy rozmowę szybko się rozstali: żona obejrzała się i skręciła za róg, na swoją ulicę, a mężczyzna w koszulce ruszył w drugą stronę, do centrum. Skwarysz powoli doszedł do hydrantu, żony już nie było widać, a tamten mężczyzna wciąż jeszcze był w zasięgu wzroku, szedł mniej więcej przecznicę od niego. Nieprzyjemnie zaskoczony Skwarysz ruszył nie za żoną, a w przeciwną stronę, za nieznajomym. Szedł za nim ani się nie zbliżając, ani nie oddalając. Bliżej centrum nieznajomy wstąpił do delikatesów, kupił paczkę papierosów, potem wykonał szybki telefon z budki na ulicy. Skwarysz powziął pewne podejrzenie, które uparcie się w niego wczepiło, Potwierdziło się, gdy nieznajomy dotarł w to miejsce, którego Skwarysz się spodziewał. I którego bardzo się bał. To było boczne wejście do budynku KGB, nie rzucające się w oczy drzwi bez tabliczki i wartownika. Człowiek w koszulce rzucił krótkie spojrzenie w jedną i drugą stronę i znikł za drzwiami. Skwarysz dotarł do domu nieprędko. Żona przywitała go jak zwykle. O nic nie pytał, czekał, że sama mu opowie o spotkaniu przy hydrancie. Ale nie opowiedziała. A gdzieś tak wczesną jesienią, gdy wracał z nią z kina, spotkali tego młodego chłopaka w tej samej koszulce. Tyle, że teraz miał na sobie jeszcze marynarkę. Żona, jak zauważył Skwarysz, skinęła mu szybko, jak znajomemu. „Kto to?” — zapytał Skwarysz po chwili. „Nikt — odpowiedziała żona. — Jeden taki nauczyciel”. „Dobre sobie — pomyślał Skwarysz — nauczyciel, a biega do KGB”. Ale już więcej do tego nie wracał. Pozostało pytanie, na które odpowiedzi Skwarysz będzie się obawiał do końca życia. Więc może było lepiej, że teraz jest sam i nie ma świadków swego nowego zmartwienia. Wszystko załatwi sam ze sobą.

Z przerażeniem i wstrętem przeczytał dwie strony swojego nikczemnego donosu. Donosu, bo jak inaczej można było nazwać te kartki. Skwarysz rozumiał to doskonale. Niczego nie wymyślił, niczego nie dodał, wyłożył wszystko, jak było. Był rzetelny od początku do końca. Ile warta była ta jego rzetelność, jaka była jej prawdziwa cena? Można to porwać, spalić i nigdzie z tym nie iść, po raz kolejny mignęła mu niewyraźna myśl. Ale co wtedy będzie? Wyrzucili z partii, wyrzucą z pracy, zabiorą dyplomy. Że zabiorą dyplomy i tytuły, nie miał wątpliwości. Zabrali przecież dyplom doktora docentowi Szawiakowowi — za sprzeniewierzenie się. W pracy doktorskiej udowadniał zalety kolektywizacji, a potem na wykładach podawał je w wątpliwość. Dali popalić docentowi — nie sprzeniewierzaj się! Nie bądź za mądry. Pozostań kretynem bez oczu i uszu, to nadal będziesz odpowiadał wszystkim wymogom naukowych tytułów. No dobrze, Szawiakou nie miał więcej niż trzydzieści lat, był silnym mężczyzną, mógł pracować jako ładowacz w hurtowni warzyw. A on? Gdzie on znajdzie pracę? Co jeszcze umie robić oprócz wykładania podstaw marksizmu-leninizmu, w które i tak od dawna nie wierzy? Nic na to nie poradzi, tak musi być. Trzeba uczyć studentów, egzaminować, pleść bzdury, bo one dają chleb i coś do chleba. Wszystko szło dobrze, dopóki milczał, dopóki nikomu nie mówił niczego poza tymi oficjalnie obowiązującymi kłamstwami, które bełkotał na wykładach bezmyślnie i mechanicznie. W końcu nie wytrzymał, powiedział dwa lub trzy zdania za dużo w ciemnej ulicy bliskim przyjaciołom. I cała jego wieloletnia przezorność rozsypała się jak domek z kart. Jeśli to rzeczywiście była prowokacja zorganizowana przez organa przy pomocy Kraśniańskiego, jeśli poddali go próbie, to te dwie strony tekstu pomogą. W każdym razie powinny pomóc. Zaświadczą, że nie ma nic do ukrycia ani przed partią, ani przed KGB. No, coś tam mu się kiedyś wymknęło, ale przecież nie był całkiem trzeźwy, możliwe, że jego słowa trochę przekręcili, przerysowali. On jednak nie obraził się na donosicieli, a teraz się kaja. Możliwe, że wykluczenie z partii zamienią na surową naganę. Nagana to nie gruźlica, pochodzi z nią rok i zdejmą. I wszystko będzie jak było. Cicho i spokojnie. Dobrze było. Tyle że teraz profesor będzie miał nauczkę. Po tym wszystkim już naprawdę do końca życia nikomu niczego nie powie.

A jeżeli było inaczej? Jeżeli Kraśniański przyszedł do niego z własnej woli? Z własnej głupoty, powiedzmy to sobie wreszcie. Wtedy to jego wyrzucą ze studiów doktoranckich, zabiorą dyplom uniwersytecki, zniweczą karierę. A mogą i posadzić. Jak więc on, Skwarysz, miałby z tym żyć? Co o nim powiedzą w instytucie? Jak spojrzy w oczy swojej córce?

Córka była chyba największą troską jego życia. Stanowiła dla niego większy nawet problem niż żona. Mimo że już nie dziecko, a studentka, która wyrosła na jego oczach i na jego rękach, wciąż kryła w sobie nieodgadnioną zagadkę: nie wiedział, jaka była naprawdę. To, co działo się w kraju, nie mogło oczywiście nie obchodzić córki — prymuski w szkole, potem na studiach — ale po dziś dzień nie usłyszał od niej ani słowa czy to aprobaty, czy potępienia. Nie zauważył nawet cienia niezadowolenia. Wszystkie te rehabilitacje, represje, walka z kosmopolityzmem i bezideowością, rozcinanie czy zwężanie nogawek spodni przez chłopców, przekleństwa w poezji Jewtuszenki w żaden sposób nie wpływały na zachowanie jego Ludki. Przynajmniej w domu, przy rodzicach, sprawiała wrażenie głuchej na takie sprawy. Pewnego razu spróbował ostro porozmawiać z nią o komsomole, umyślnie prowokując do odpowiedzi, ale zaskoczona córka tylko rzuciła na niego zdziwione spojrzenie i nic nie powiedziała. „Boże — pomyślał — i ona też? Wystrzega się swego ojca, czy też sama jest już po tamtej stronie? Na ich haczyku mając dopiero dziewiętnaście lat? Czyżby i teraz, w okresie rozwiniętego socjalizmu, nic się nie zmieniło ani w społeczeństwie, ani w jego psychologii? No dobrze, on się bał, ale czego mieliby się bać oni?”

Bali się chyba dlatego, że żył strach.

Znowu zaczął krążyć po pasiastym chodniku, do drzwi i z powrotem. Mijał czas, ale ani w głowie, ani w duszy nic się nie klarowało. W końcu wszystko sprowadzało się do banalnego pytania — kto ma ginąć? On czy Kraśniański. Wobec takich dylematów moralność szła precz, włączał się instynkt, zwierzęcy egoizm jako środek biologicznego przetrwania. Oczywiście, to było złe, wstrętne i amoralne. „Rób co trzeba i niech będzie, co ma być” — wieloznacznie pouczał kiedyś Tołstoj, ten wielki moralista stulecia. Dobrze mu było pouczać, jak miał swoją Jasną Polanę. A co ma profesor Skwarysz? Oprócz pensji i tej oto klitki — mieszkania w bloku?

Miał chyba rację Protagoras twierdząc, że człowiek jest miarą wszechrzeczy, bo to człowiek decyduje, jak ma żyć. Nikt nie może tego zrobić za niego, ani Bóg, ani diabeł. Źle jednak, że on, Skwarysz, nie należy do ludzi, którzy dokonują wyboru zdecydowanie i raz na zawsze. Ale człowiek postawiony przed koniecznością takiego wyboru traci wolność. Przestaje być wolny. Jest wolny tylko wtedy, gdy znika sytuacja wymagająca wyboru.

Dodatkowo sprawę komplikuje i to, że ludzie zbyt wiele potrzebują, przyroda nie nałożyła na nich tak mocnych samoograniczeń, jak na zwierzęta. Bóg obdzielił ich wolnością myśli, a oni jeszcze potrzebują wolności słowa, jak kiedyś zauważył zjadliwie Kierkegaard. Istotnie, czy wolność słowa to aby nie za wielki komfort w społeczeństwie totalitarnym? W demokracji to inna sprawa. Tam o wolności nikt nie marzy, tam się z niej korzysta równie naturalnie, jak z powietrza przy oddychaniu. Tutaj samo domaganie się jej traktowane jest jak występek, za który trzeba płacić. Płacić własną wolnością i życiem. Przeklęte społeczeństwo, przeklęte czasy! Od kiedy tak jest? A może zawsze tak było? Może to prawda, że proces zagłady współczesnej kultury zaczął się już dawno. Czy nie w noc 25 czerwca 1820 roku, gdy mądrala Hegel, ów piewca totalitaryzmu, począł swój znakomity aforyzm: wszystko realne jest rozumne. Uniwersalne usprawiedliwienie tyranii. Nic dziwnego, że jego determinizm jednakowo przypadł do gustu jego faszystowskim rodakom i rosyjskim komunistom. Wygodna filozofia dwudziestego wieku... W sennej świadomości Skwarysza myśli przepływały bez przerwy, czepiając się jedna drugiej bez większej logiki. Ale od czasów Kartezjusza wiadomo, że w życiu duchowym rozumne myśli zajmują bardzo mało miejsca. Nieporównanie więcej jest tych pogmatwanych, sennych i nielogicznych, z których nie ma prawie żadnego pożytku. To chwasty, duchowy poślad, plewy, z których raz na jakiś czas może jednak wyrosnąć coś istotnego i nawet genialnego. Ale tylko wtedy, gdy nie ma strachu. A może właśnie w atmosferze strachu rozum pracuje na największych obrotach? Choćby po to, by znaleźć wyjście...

Resztę nocy spędził na krześle obrotowym przy biurku i nic niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w napisane przez siebie przeklęte słowa. Lampka nocna rzucała jasny snop światła na kawałek zawalonego papierami blatu, podczas gdy głowa i twarz Skwarysza pozostawały w cieniu. Tak było wygodnie. Udręka w końcu go wyczerpała, odczuwał zmęczenie, ale sen wciąż nie przychodził, więc Skwarysz się nie kładł. Szarpała go wielka zgryzota — jak ma postąpić? Żeby nie popełnić błędu, żeby potem, kiedy będzie już za późno, nie musiał gryźć palców. Zdawało się, że w tym przeklętym przypadku w ogóle nie ma rozwiązania. Bez względu na to, jak długo go wałkować. Były dwa warianty, ale oba nie do przyjęcia. To znaczyło... To znaczyło, że na próżno łamał sobie głowę. Tym niemniej, myślał i łamał głowę dalej, szukał i przeglądał w półsennej świadomości wszystkie możliwe i niemożliwe warianty. I ich dalsze konsekwencje. Wszystkie konsekwencje wyglądały ponuro i obrzydliwie. Jasno oświetlone kartki na stole stawały się coraz bardziej fantasmagoryczne i upiorne, wypełniały się coraz straszniejszą treścią, bał się ich nawet dotknąć, żeby nie wywołać nowego nieszczęścia. Miały coraz większa władzę nad nim, znalazł się w pełnej zależności od tych kartek. Jak miał się ich pozbyć? Chyba jedynym sposobem było odniesienie ich tam, gdzie były adresowane. Tylko tak mógł się od nich uwolnić. Ale czy to go ostatecznie nie zniewoli?..

Po niewyraźnych dźwiękach dobiegających z sąsiedniego mieszkania i cichego zawodzenia rur wodociągowych domyślił się, że nastał ranek. Wstał, rozsunął zasłony w szerokim oknie. Niebo nad dachami jaskrawo niebieszczało, w gabinecie zrobiło się widniej, więc wyłączył lampkę. Do KGB trzeba było iść przed dziewiątą, żeby nikogo nie spotkać po drodze i uniknąć zbędnych tłumaczeń. Oddać papiery i z powrotem. Tam już na pewno będą wiedzieli, gdzie i komu to przekazać. Do którego wydziału, któremu majorowi czy pułkownikowi. Należało się spodziewać, że w tym względzie byli świetnie zorganizowani. Donosy nie giną. W przeciwieństwie do podań do miejskiego komitetu wykonawczego.

Wyszedł do przedpokoju z twardym postanowieniem, że nie będzie dłużej zwlekał, tym bardziej, że siedziba KGB była dosyć daleko. Zanim dojdzie, nastanie dzień. Jeśli ma oddać papiery dyżurnemu, będzie potrzebował koperty. Wrócił po kopertę, na której wypisał wyraźnymi literami: „KGB BSRR”. Nie zakleił jej, tak chyba będzie lepiej. Żeby nie pomyśleli, że w środku jest bomba z plastyku i go nie zatrzymali. Nie chciał tam zostawać ani minuty dłużej, niż to było konieczne. Winda grzechotała niezwykle głośno w porannej ciszy klatki schodowej, gdy zjeżdżał na dół. Przy długim rzędzie skrzynek pocztowych natknął się na sąsiada, emerytowanego wojskowego. Ów w sportowym dresie i adidasach wracał chyba z porannej przebieżki i zrobił jedynie wielkie oczy, widząc Skwarysza o tej porze. Skwarysz niczego mu nie wyjaśniał i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Teraz nie chciał widzieć nikogo.

Miasto powoli budziło się po nocy, na pustych ulicach pojawiało się coraz więcej śpieszących się przechodniów. Bliżej centrum, akurat przy przystanku, dogonił go pierwszy trolejbus, więc Skwarysz żwawo wskoczył do pustego i wysprzątanego wnętrza. Nie usiadł, a jak za studenckich czasów, stanął z tyłu wozu i patrzył przez szybę. To niezwykłe uczucie stać tak z twarzą zwróconą do tyłu. Teraz tak było lepiej.

Wyszedł z trolejbusu dwie przecznice przed znanym całemu miastu budynkiem i tutaj zdecydowanie zaczęło go opuszczać. Im bardziej zbliżał się do bocznych drzwi KGB, tym mniej pozostawało z jego stanowczości. Przed drzwiami zupełnie zwolnił, przez matowe szklane filągi nie sposób było dojrzeć, co się dzieje w środku. Ale wiedział, że jest tam stół, przy którym siedzi dyżurny — pewnego razu zajrzał tam przypadkiem zimą. Na ścianie przy futrynie czerwieniała niewielka tabliczka: „Przyjęcia interesantów przez całą dobę”. To podnosiło na duchu. Ale tuż przed drzwiami stracił resztki zdecydowania i przeszedł obok. Doszedł do rogu budynku, skręcił w inną ulicę i zatrzymał się. Co ma zrobić? Bardzo chciało mu się plunąć na to wszystko i wrócić do domu. Dopić butelkę i wyciągnąć się na kanapie. A niech to wszystko jasny piorun spali...

Ale niestety, żaden piorun tu nie pomoże. Takie rzeczy nie płoną w ogniu i nie toną w wodzie. Tego mógł być pewien. Jeśli teraz czegoś nie postanowi, zdecydowanie i raz na zawsze, czeka go życie nie do pozazdroszczenia. Co znaczy, że chce tego czy nie, musi wrócić.

Więc wrócił. Ponownie niezdecydowanym krokiem podszedł do drzwi z wstawionym matowym szkłem, tym razem trzymał się bliżej granitowego korpusu budynku. Żeby nie tak łatwo było się cofnąć. Żeby odciąć drogę odwrotu. Z rozpędu szarpnął długą, wypolerowaną klamkę.

Za stołem przy drzwiach nie było nikogo. Na dyżurnego — mordastego, dobrze odżywionego chorążego z rzemieniem teczki przecinającym pierś na ukos — zetknął się twarzą w twarz, ów bowiem spacerował z nudów po holu. Skwarysz przywitał się. Dyżurny, jak mu się wydało, ani trochę nie zdziwił się, że tak wcześnie pojawia się interesant, a nawet jakby zapraszająco się uśmiechnął. Skwarysz wsunął kopertę w jego ręce.

— Dla kogo?

— Sami się zorientują. Od Skwarysza.

— To pan? Podpisał się pan, tak?

— Wszystko podpisane.

Aby przeciąć tę rozmowę, Skwarysz nie odwracając się (niby spieszno mu było do pracy czy coś w tym rodzaju) tyłem pchnął drzwi i znalazł się na ulicy. Chwiejnym krokiem ruszył chodnikiem tuż przy krawężniku, coraz mocniej czuł okropieństwo swojego postępku. Jak tak mógł, dlaczego?.. A jeśli się pomylił? I wydał uczciwego człowieka? Cóż zatem zrobił?

Ano, zrobił...

Na rogu znowu się zatrzymał, obejrzał na oszklone drzwi. No więc co teraz ma robić? Wrócić i zabrać oświadczenie z powrotem? Ale czy mu je zwrócą? Dyżurny chorąży już je zapewne rejestruje w jakiejś grubej księdze. A jak zarejestruje, to żadna siła go stamtąd nie wyciągnie. Zostanie na wieczne przechowanie. Tajemnica państwowa. Tak właśnie!

Biedny, nieszczęsny doktorant Kraśniański.

Biedny, nieszczęsny profesor Skwarysz...