Ściana

Bykau Wasil


Mściciele

Z pola do wioski można było dojść ścieżką wzdłuż kukurydzy, a później za opłotkami skręcić do chaty. Ale teraz ta droga wydała mu się za długa i Iwan zwany Snajperem ruszył prosto przez pole. Tym bardziej, że kukurydza była tak nędzna, że dryblasowi Iwanowi sięgała ledwo do kolan, jak zresztą i w całym kołchozie. Może tylko oprócz tego łanu pod borem, wzdłuż gościńca do rejonu. Ale o ten łan dbali bardzo i przewodniczący, i brygadziści — to był sznur pokazowy dla naczalstwa, które od wiosny ganiało po rejonie, napędzane najnowszą obsesją władzy — kukurydzą. Ani o żyto, ani o jare czy kartofle tak nie dbali, jak o tę kukurydzę, która jednak uparcie nie chciała rosnąć na miejscowych piachach. Troszczono się o kukurydzę, ale żywiołę skarmiano sianem, chociaż nagromadzenie jego zapasów na zimę wcale nie było rzeczą prostą. Pierwsze, to nie było go skąd wziąć, bo wszystko pozaorywano pod siewy, pozostały tylko podsiąknięte łączyny w zaroślach. Iwan od rana wykaszał swój spłachetek w krzakach pomiędzy pniami olszyny, a wszystkiego nakosił raptem trzy, cztery nosiłki. Tyle, że kosą się namachał, aż ramion nie czuł. A tu jeszcze, jak na złość, kurzywo się skończyło i Iwan Snajper ledwo wytrzymał do wieczora. Jak tylko słońce pochyliło się na las, plunął na ten niewydarzony sianokos i zarzuciwszy kosę na ramię, ruszył do domu. Pamiętał, że gdzieś w fufajce powinna była zostać napoczęta paczka „Primy”.

Szurając gumiakami po karłowatej kukurydzy szedł ukosem przez zagon i rozmyślał, że ta kukurydza do jesieni nie zdąży pewnie podrosnąć nawet na tyle, żeby było co na kiszonkę skosić. Zresztą na tym popiele nie za bardzo i przed kołchozami rosło. Iwan Snajper pamiętał, jak to ojciec burczał, gnój rozwożąc wiosną: ile by go nie wozić, urodzaju nie doczekasz. Gleba taka. Tuż za polem kukurydzy był kiedyś ich nadział, na którym Iwan, podrostkiem będąc, pierwszy raz w życiu zaciskał w dłoniach wyślizgane czepigi pługa, wywodząc pierwszą własną bruzdę. Nieskory do pochwał ojciec szczerze wtedy syna pochwalił i powiedział: będzie z ciebie gospodarz, jest komu ziemię zostawić. Ale na gospodarza Iwan nie wyszedł. Wyszedł na snajpera. Ziemia zaś okazała się nikomu niepotrzebna, zresztą jak i jej były gospodarz. Ojca zabrali na przedwiośniu, a najstarszemu w rodzinie Iwanowi już nie skolektywizowana ziemia była w głowie, tylko drzewo, żeby matka miała na czym kartofle ugotować dla trzech wygłodzonych braci i siostry, od rana siedzących na wyziębionym piecu. Z siekierą za pasem szedł w zarośla, ścinał olsze i ciągał je po śniegu do drewutni, żeby narąbać drew i napalić w chacie. O ojcu starał się nie myśleć, póki nie wezwano go do rejonu i nie wydano papierka o rehabilitacji „z braku znamion przestępstwa”. Rok później finanse rejonowe wypłaciły mu 650 rubli — za śmierć ojca, która, jak stało na papierku, nastąpiła w czterdziestym drugim „na skutek wrzodów żołądka”. Za ten pieniądz Iwan Snajper kupił nową fufajkę i flaszkę „Moskiewskiej”. Żeby uczcić pamięć ojca.

Z opłotków przelazł przez żerdkę ogrodzenia do swego ogrodu. Zanim ruszył bruzdą dalej, jednym okiem rzucił w stronę chlewika — czy nie ma gdzie kur. Drugiego oka nie miał — w miejsce wybitego odłamkiem w czasie wojny w szpitalu wstawiono mu szklane. Ale szklane Iwanowi Snajperowi nie pasowało i wkładał je tylko wtedy, kiedy dokądś jechał — do rejonu albo do doktora na komisję inwalidzką, gdzie regularnie wzywano go co rok. Koło domu obchodził się tym jednym, co mu zostało i do którego nawykł przez lata, a i widział nim nie gorzej niż inny dwoma. Choćby teraz: z miejsca dostrzegł żonę Stasię, co stała zgięta w buraczysku. Ujrzawszy go wyprostowała się i czekała, aż podejdzie bliżej. Dziwiła się pewnie, czemu on tak wcześnie, skoro inni machają jeszcze kosami na swoich działkach.

— Co, skosiłeś?

— Miałem tobie zostawić?

— Wszystko?

— Ile tam tego koszenia? Trochę badyli...

Żona zamilkła, pewnie nie bardzo mu wierząc. Ale nie próbował jej przekonywać, powiesił tylko kosę na węgieł i bez słowa wszedł do sieni, gdzie na futrynie wisiała jego nowa fufajka. Obmacał kieszenie, były puste. Dopiero teraz przypomniał sobie, że dwa dni wcześniej wypalili tę paczkę na Wilczym Łęgu, gdzie popijali z Lapleuskim. Z okazji... Iwan Snajper nie pamiętał nawet, z jakiej okazji była tam wypitka, bo tych wypitek od wiosny zdarzyło się już niemało. Przypomniał sobie tylko, że oprócz Lapleuskiego był z nimi młodszy zięć Cupruka — milicjant z rejonu, a później przyplątał się jeszcze nieodłączny w takiej sprawie Dubczyk. Dobrze wtedy dali sobie w gaz, ledwo dowlekli się do opłotków, gdy już krowy przygnano z pastwiska.

Ogarnęła go złość na ten niefart z kurzywem, a tu jeszcze młoda kotka, pomiaukując, zaczęła się ocierać o jego gumiaki, więc Iwan kopnął ją z wściekłością: niech nie drażni człowieka, jak ten nie ma co zapalić. Na podwórzu jął nasłuchiwać: poprzez dwie zagrody dolatywał do niego miarowy metaliczny stukot — to pracuś Sauczanka klepał na babce kosę, rychtując się do jutrzejszego koszenia. Ale jutro wypadała niedziela, i on, Iwan Snajper, na pewno kosić nie pójdzie. Chyba że po obiedzie przewróci tylko nędzny dzisiejszy pokos, żeby lepiej w krzakach przesychał. Gorliwiec Sauczanka, wiadomo, będzie zapamiętale kosić i jutro, i co dzień. Bo taki to już człowiek. Z popleczników kułackich! Pewnie ma też co zakurzyć, pomyślał Iwan Snajper i zszedł po niskich schodkach z ganku. Za parkanem, w ogrodzie, wyprostowała się jego zażywna połowica.

— Słyszałeś? Do Kasatego Wusau przyjechał — oznajmiła mu głosem łaskawszym niż przedtem.

— Wusau?

— Toż mówię, że Wusau. Ten sam!

— Do Kasatego?

— A jakże...

„To ci nowina” — pomyślał Iwan Snajper. Starsi wieśniacy dobrze tego Wusawa pamiętali, i przed wojną i po, lata całe, ale później słuch o nim zaginął. Pomału zaczęli o nim zapominać, myśleli, że przepadł gdzieś na wojnie, jak przepadło wtedy wielu. Uważali, że sprawiedliwy los go spotkał. Nikt nigdy nie wspomniał go dobrym słowem, tak ludziom zalał sadła za skórę w ciągu tamtych lat, kiedy w ichnim, zapomnianym przez Boga rejonie, kierował walką klasową i stosował represje. No i patrzcie go: żywy, zdrowy i nawet przyjechał do swego koleżki — łącznika Kasatego! Bo i do kogo jeszcze mógłby przyjechać?..

— Mańka Wałodziowa na odwieczorze widziała, jak szedł opłotkami od autobusu. Ogrodami. Pewnie żeby go nie poznali. Wystrojony taki, w kapeluszu.

— Patrzaj, boi się jednakowoż...

Poruszony tą nowiną Iwan Snajper sunął wolno zachlapaną krowimi plackami ulicą do zagrody Sauczanki. Zapomniał nawet, że mu się palić chce, gdy wszedł przez otwarte wrota jego zagrody. Sauczanka, chłopisko duże, szerokie w barach, z siwą czupryną na głowie, w białej rozchełstanej koszuli, skończył był klepać kosę i osadzał ją na kosisko.

— Słyszałeś? — pytał od samych wrót Iwan Snajper. — Wusau przyjechał.

Sauczanka, jakby całkiem obojętny na jego słowa, uniósł kosę, popróbował, czy się nie rusza na kosisku. Nie ruszała się.

— Ano, przyjechał — przytaknął spokojnie.

— Do Kasatego.

— Do Kasatego.

— Czego mu potrzeba?

— Widać czegoś potrzeba — wywinął się od odpowiedzi Sauczanka. Pewnie nie wiedział nic więcej. Choć gdyby i wiedział, niewiele dałoby się od tego człowieka wyciągnąć.

— Masz zapalić?

Wielką ręką Sauczanka w milczeniu wyciągnął z kieszeni czarnych spodni wymiętą paczkę papierosów, podsunął sąsiadowi i sam wziął jednego.

— To jak to wychodzi? — Iwan Snajper, przypaliwszy, nie mógł jakoś wyrozumieć. — Od nowa się zaczyna, czy co?

— Może i od nowa.

Sauczanka był starszy od Iwana i nie tak rozmowny jak on, więcej powściągliwy. Miał swoje powody: zaledwie jakieś pięć lat temu wrócił z Sybiru, z zesłania, gdzie odwalił bodaj czy nie dwadzieścia pięć lat. Pojechał tam jako mały chłopak z rodzicami — „podkułacznikami”, wrócił siwy i postarzały. Był potulny, czuł jakby, że nie równać mu się z resztą kołchoźników, chociażby z takim Iwanem. Taki gieroj się z niego zrobił za czas wojny, że gotów był już zapomnieć, że po ojcu jest Jaroszewicz, i lubił jak na niego wołają „Snajper”. Co by zresztą nie mówić, w partyzantce przeszedł przez wodę i ogień, i choć nie za bardzo się tam wsławił, to za to teraz gęba mu się o gierojstwie nie zamykała. Co przy nim Sauczanka, niedawny zesłaniec-podkułacznik, któremu na stare lata zachciało się raptem przewieźć kości w rodzinne strony. Tu raz na zawsze należało zapomnieć o swojej krzywdzie. Żebyż to dało się zapomnieć...

— Już ja mu pokażę, łajdakowi, taka jego mać! — zaklął Iwan Snajper, wychodząc z podwórza.

Na ulicy zatrzymał się jednak, jakby nie mając jeszcze pewności, czy gotów jest wyładować złość. Podreptawszy koło płotu przypomniał sobie, że jest ktoś jeszcze, z kim nie od rzeczy byłoby podzielić się nowiną o Wusawie — Lapleuski, nauczyciel z rejonu. Akurat przyjechał, żeby pomóc matce przy sianokosie. Matka mieszkała na końcu wioski, koło sadzawki, i tam też raźno ruszył Iwan Snajper. Żeby choć ulżyć sobie, wyrzucić z duszy żrącą, zastarzałą krzywdę. Kiedyś ten enkawudzista zapędził przecie za kraty połowę wioski. Był tu obcy. Przyplątał się nie wiadomo skąd do rejonu i w ichniej wiosce dobrał sobie z miejscowych wiernego pomocnika Kasatego, z którym, począwszy od roku trzydziestego trzeciego, razem ludzi sadzali. Szczególnie rozhulali się w trzydziestym siódmym, kiedy to zgarnęli starego ojca Iwanowego. Do własnego stukacza Kasatego wieśniacy nie czuli już złości, wypaliła się cała przez lata, kiedy go nie było we wsi, bo niedołęgę też zgarnęli, choć już jako ostatniego w tamtych czasach, niby na zagrychę. Fakt, że miał szczęście: wrócił po wojnie z zafasowanymi w łagrze suchotami i zrehabilitowali go tak samo, jak jego ofiary, co znikły bez śladu po zsyłkach i więzieniach. Teraz dożywał lat ze starą babą w starej chacie, opuszczony przez dzieci i krewnych, których dawniej było przy nim wielu. Porozjeżdżali się gdzie kto mógł, bo nawet dzieciom mieszkać z takim ojcem pod jednym dachem przestało być korzystnie, zwłaszcza w ostatnich latach. Ludziom Kasaty opowiadał, że go do współpracy z organami zmusił tenże Wusau, bo Kasaty miał coś na sumieniu jeszcze z czasów rewolucji, kiedy to, będąc w wojsku, nieco się rozpolitykował i poszedł parę razy na partyjne schadzki lewych eserów. Ta ciekawość drogo żołnierzyka kosztowała. I nie jego jednego.

Na podwórku Lapleuskiego, od ulicy nie ogrodzonym, nikogo widać nie było, ale na parkanie koło sieni wisiały obok siebie dwie kosy z lśniącymi ostrzami. Ujrzawszy je, Iwan Snajper zrozumiał, że gospodarz jest w domu. A z nim jeszcze ktoś, kto mu pewnie pomagał kosić. Iwan cichaczem przeszedł przez zarośnięte łopianem podwórze za chatę i od razu zobaczył dwóch chłopów. Pod ślepą ścianą, przy starej, rozłożystej gruszy, zmajstrowany był nieduży stolik z ławeczką, przy którym siedział już łysy, chociaż młody jeszcze Lapleuski i jego gość — Dubczyk. Ten ostatni sprawiał wrażenie przedwcześnie podstarzałego chłopaczka z chudą szyją i twarzą pomarszczoną jak pieczone jabłko. Obaj bez słowa wlepili oczy w niespodziewanego gościa. Na stole przykrytym gazetą walała się zielona cebula wyrwana z grządki i stały dwie szklanki. Butelkę, wiadoma rzecz, przezornie zdążyli ukryć w trawie obok, co jednakowoż nie uszło uwagi Iwana Snajpera.

— Pijemy! — zauważył sucho zamiast przywitania.

— Co, nie wolno? — zaczepnie odezwał się Lapleuski. W jego spojrzeniu mignął jednak cień niepokoju — bo to dużo trzeba do nieszczęścia? Właśnie został przyjęty do partii, o co starał się od lat, podobnie zresztą jak Iwan Snajper. Nie brakło więc powodów do czujności. — Możemy i tobie nalać. Daj szklankę, Dubczyk.

Dubczyk coś przeżuwał z wypchanymi policzkami i nie od razu podsunął swoją pustą szklankę, którą Lapleuski oszczędnie napełnił równo do połowy. Potem chlupnął trochę i do swojej.

— Akurat dokosiliśmy, to i opić wypada — wyjaśnił skromnie gospodarz.

Iwan Snajper jednym haustem wypił te pół szklanki, ale zakąski nie tknął, sięgnął tylko po paczkę „Primy”. Zaciągnąwszy się parę razy, opadł rozluźniony na sękate korzenie gruszy sterczące nad ziemią.

— A wiecie, kto do Kasatego przyjechał?

— No kto? Rodzinka? W Orszy rodzinka jego mieszka — rzekł spokojnie gospodarz i też zapalił.

— Rodzinka!... Wusau! O, kto przyjechał. Ten sam. Czekista z NKWD. Co twojego brata wykończył. I twoich, Dubczyk. A ten, że rodzinka...

Obaj przy stoliku zastygli i zamilkli. Lapleuski jakby na chwilę język połknął, a Dubczyk przestał przeżuwać.

— Czego mu tu potrzeba? — wydusił wreszcie Lapleuski.

— Czegoś widać trzeba. Może w swoim czasie nie dobrał.

— Ano, nie dobrał. Myśmy zostali przecie.

— Myśmy zostali. A ilu przepadło? U mnie — ojciec. U ciebie — brat. Taki udały był chłopiec, uczony, stale uczył się i uczył. I partyjny. Albo popatrz na niego — Snajper wskazał głową Dubczyka, który siedział nieruchomo oparty plecami o bale ściany z wyrazem niemal przerażenia na dziecinnej twarzy. — U niego rodzina cała wpadła.

— Ojciec — udokładnił dyszkantem Dubczyk.

— Wzięli ojca, a matka pomarła. A czemu pomarła, wiesz? Bo naderwała się sama jedna z kupą dzieciaków. Tobie dobrze, boś najstarszy. A troje mniejszych gdzie?

— Pod krzyżykami...

— O masz! Pod krzyżykami. Głód ich zamorzył. Pamiętam, jak żebrały. Małe. Po wioskach. Ludzie małym dawali...

— Żebrały — ponuro przytaknął Dubczyk.

— Toż zrehabilitowali — nie wytrzymał Lapleuski i wyuczonym pewnym tonem wygłosił urzędową prawdę:

— Partia dopuściła się błędów i partia sama je naprawiła.

— Co naprawiła? — poniosło Snajpera. — Po sześćset pięćdziesiąt rubli? Za duszę? To ma być odszkodowanie?

— Odczepne — cicho przyznał Lapleuski.

— Otóż właśnie — odczepne. Żeby się ludzie odczepili.

— Wziąłeś jednak? On też wziął — rzucił Lapleuski w stronę markotnego sąsiada pod ścianą.

— A co, może miałem nie brać? Ty byś nie wziął?

— Mnie nie proponowali. Za brata się nie należy — odparł.

— A ja wziąłem. Bo się należało. Podług prawa. Fufajkę za te pieniądze kupiłem.

— Ty fufajkę, a Dubczyk pół litra.

— Trzy flaszki kupiłem.

— Widziałeś? Aż trzy flaszki! I wszystko przepite. To po co było bawić się w dawanie odszkodowań? Wyście przecie tę forsę z powrotem oddali finansom rejonowym. Jeszcze i fufajkę przepijesz — powiedział Lapleuski i zadowolony z siebie zachichotał krótko, spoglądając na Iwana, który wiercił się skonfundowany na korzeniach gruszy.

— To co, więcej nie ma? — spytał po krótkiej pauzie innym już tonem Iwan.

— Nie, więcej nie ma. Skończyła się — gospodarz wskazał pustą butelkę. — Chyba, że Dubczyk ma...

— Miał kundel budę! — beznadziejnie podsumował Iwan Snajper. — Idę, przejdę się do Baranichy.

Baranicha zawsze coś tam miała — czy to flaszkę samogonu, czy choć kwaśne bułgarskie wino, które nikomu nie smakowało, bo słabe i trudno się nim upić. Ale jak nie było nic lepszego, pili i to, tyle że mniej. Bo, jak to mówią, wino nie wódka, dużo nie wypijesz.

— To jak, mamy czekać? — zapytał Lapleuski.

— Czekajcie — bez przekonania rzucił Iwan Snajper już z podwórka. Lapleuski z Dubczykiem zostali tam, gdzie siedzieli. Kurzyli i nie mając ochoty na rozmowę, milczeli, dumając każdy o swoim. Lapleuski, choć z natury nie był milczkiem, przed laty oderwany od wioski, z wieśniakami rozmawiał mało. Bo po pierwsze, z wieloma nie miał o czym, a po drugie — z góry wiedział, co od kogo usłyszy. Wyjątek robił tylko przy stole czy przy butelce. Picie to co innego. Żal tylko, że nie daje się pić w milczeniu, że jednak trzeba gadać, co zawsze jest niebezpieczne, zwłaszcza w większej kompanii. Zresztą sam na sam też, bo nigdy nie ma gwarancji, że kompan od butelki nie jest tajniakiem. Ledwie wypili trochę z tym milczkiem Dubczykiem, jak licho przygnało gadułę Iwana Snajpera. Lapleuski przeczuwał, że nieprędko się to skończy. Teraz jednak nie trzymała go tu chętka, by się doprawić, ani nawet Iwan Snajper, lecz wiadomość, którą przyniósł. Na trzeźwy łeb może i wszystko byłoby inaczej, ale po szklance gorzały Lapleuski robił się nadto drażliwy: nieoczekiwanie ożywały w nim stare krzywdy i robiły się nie do zniesienia. O Wusawie myślał teraz z trwogą. Bo jak to tak: widać niczego się nie boi skoro, choć czasy nastały inne, przyjeżdża na miejsce zbrodni, ujawnionych i dawno już potępionych i przez ludzi, i przez władze. Na co liczy ten człowiek, od dziesiątków lat przeklinany przez wieśniaków, co okaleczył tyle rodzin i zniszczył tylu ludzi.

Lapleuski przez całe życie przejmował się losem swego brata Siarhieja. Jako pierwszy z rodziny wyszedł na ludzi i ciągnął za sobą pozostałych. Jego samego pchnął do szkoły nauczycielskiej w Orszy, gdzie pracował, wziął na kwaterę do swej komórki w baraku kolejarskim, karmił, ubierał, wychowywał. Wychowywał naturalnie w duchu komunistycznym, jak na świadomego komunistę wykładowcę przystało. Uczyć się było trudno, nie starczało ani pożywienia, ani czasu. Ale jak tylko wychodziło jakieś nowe postanowienie KC partii, Siarhiej dawał je bratu do przeczytania, proponował dodatkową literaturę. I wciąż zachęcał, żeby zabierać głos na zebraniach, żeby być aktywnym komsomolcem, zamiast dekować się po kątach. Namawiał do śmiałych, pełnych inicjatywy kontaktów z towarzyszami, radził jednak nie zapominać o czujności klasowej. Młodszemu Lapleuskiemu, o łagodnym usposobieniu, wszystko to przychodziło z trudem, ale chłopak bardzo się starał. Na uczelni był członkiem biura Komitetu Komsomołu, agitatorem, zaliczył wymagane minimum na odznaki „Gotów do Pracy i Obrony”, „Gotów do Służby Ojczyźnie” i „Strzelec Woroszyłowski”. Chyba ze dwa razy zapraszano go na rozmowy do organów. Coś tam mieli na uwadze. Coś jakby dobrego i pomyślnego dla jego dalszych losów. Więc czekał.

Ale pewnego dnia północną porą wszystko pękło jak bańka mydlana. Ledwo przysnął znużony konspektem „Krótkiego kursu WKPB”, jak zapukano w szybę. Siarhieja w domu nie było: akurat dzień wcześniej pojechał do wioski pomóc matce w rychtowaniu drew, a przy okazji zgarnąć trochę wałówy dla dwóch miastowych synalków. Lapleuski otworzył, do komórki wwaliło się chyba ze sześciu enkawudzistów, poderwali z pościeli karmiącą żonkę Siarhieja i dawaj im gospodarza! Chłopiec powiedział, że wykładowcy Lapleuskiego nie ma w domu. „A gdzie jest? Gadaj, ale szybko!” — przykazał główny czekista z krótkim wąsikiem pod kartoflowatym nosem. Przez kilka sekund chłopiec zastanawiał się, czy powiedzieć prawdę, czy zbujać. Ale nie wytrzymał, powiedział jak było, że brat na wsi. Tam też go wzięli, tej samej nocy. Ale brał go już nie ten z wąsikiem, tylko miejscowy pełnomocnik, mordasty gołowąs Wusau.

Przez wiele lat przed wojną i długo po wojnie Lapleuski zadręczał się, że wtedy powiedział prawdę, że może lepiej było posłać ich gdzieś do Witebska albo do Mińska — niechby tam szukali. A przez ten czas uprzedziłby jakoś brata, może zdołałby się uratować, wyjechać gdzieś dalej. W tamtych latach wielu tak robiło. Ale co stałoby się z nim, gdyby oszustwo wyszło na jaw? I bez tego na brak kłopotów nie mógł narzekać, czasem nawet zazdrościł bratu, że tak przepadł nie wiadomo gdzie; jeśli żył, to go pewnie jakoś karmiono. A on, co on miał począć — wyrzucony z uczelni, pozbawiony meldunku i dachu nad głową, bez pracy? Dobrze chociaż, że po kilku miesiącach dziadowania na stryszkach i w ogródkach u znajomych zaczepił się jako robotnik torowy na kolei, dostał kartki i trochę grosza, dzięki czemu dociągnął jakoś do wojny. Znalazłszy się pod okupacją, omal nie umarł na tyfus w rodzinnej wiosce. Później zgarnęli go na roboty do Niemiec w kopalniach Ruhry... A po wojnie? Zawerbował się do Karelii, zaocznie skończył studia i dopiero przed trzema laty wybił się w pedagogice.

A w zeszłym roku przyjęto go nawet do partii.

Lapleuski dźwignął się zza stolika i wciąż paląc, podszedł do płotu. Słońce zapadało już za las, od olszynki za zagonem kartofli ciągnął wieczorny zmierzch, zapachniało ostrzej kartofliskiem, powiało przyjemnym dymkiem z sąsiedzkiego komina. Na plecach pod cienką koszulą czuł wilgotną rześkość. Przydałoby się zajrzeć do chaty, włożyć marynarkę, ale zwlekał jako gospodarz, czekając na posłańca z flaszką. Dubczyk w znoszonej szarej świtce także czekał cierpliwie, podpierając chudymi plecami wciąż jeszcze ciepłe, białe ściany.

— Dubczyk, czy choć tobie zostali jacyś krewni?

— Nikogo.

— A siostra starsza? Klaudia jej chyba było?

— Przecie pomarła.

— Młodsza też?

— Też pomarła.

— A starszy syn Kandrasia. On przecie tobie cioteczny brat.

— On w wojnę zabity.

— To co — sameś jak ten palec?

— Jak palec — powtórzył cicho Dubczyk.

I faktycznie: Dubczyk żył samiuteńki w starej chacie, nie miał żadnej żywioły, nawet kur nie trzymał, a w kołchozie robił za „wynieś, przynieś, pozamiataj”, jadł co mu dadzą, pił ile naleją, cichy, niewidoczny, nikomu nie wadzący. Jak nawet gdzie przebrał miarę, to zasypiał na miejscu byle jak — w chacie na ławie, w polu pod krzakiem. Chłopy nie bardzo go lubili, bo był jakiś dziecinny, a głównie za to, że łasy był na darmowe papierosy i gorzałę; baby odwrotnie, lubiły go za jego usłużność. Jak która gdzie potrzebowała ręki chłopa do pomocy — napiłować drew, wleźć na strzechę, naprawić komin czy wykopać mogiłę nieboszczykowi — to zaraz wołała Dubczyka. I robił, co trzeba. Nigdy nie pytał za ile, ale też i nikt mu nie proponował zapłaty. Zwykle dawali na pół litra albo i flaszkę, którą na miejscu opróżniał z przypadkowym kompanem do kielicha. Sam też się nie wykręcał, jak gdzieś zapachniało wypitką. Do tego miał węch niezawodny i swego nigdy nie zaniedbywał.

Po jakiejś pół godzinie na podwórku pojawił się Iwan Snajper, a za nim wolno sunął Sauczanka, który bez słowa wydobył z kieszeni marynarki dwie półlitrówki i ceremonialnie postawił na stolik.

— Oho! — wyrwało się gospodarzowi.

— Ot tobie i oho! — przedrzeźnił go Iwan Snajper. — Dubczyk, skocz no, narwij cebuli. I przydałoby się jeszcze tego... chleba. Nie masz, nauczycielu, chleba?

— Jest chleb. Zaraz...

— No to polewaj!

Nim gospodarz obrócił do chaty po chleb i marynarkę, Iwan Snajper z Sauczanką naleli sobie po szklance i wypili. Dubczyk tymczasem narwał na grządkach obok spory pęk cebuli. Przyszła teraz kolej na niego z gospodarzem wypić z tych samych szklanek. W butelce prawie nic nie zostało.

Wypić można było i na stojąco, ale żeby zakurzyć, trzeba już było usiąść. Tym razem do stolika przysiedli się Iwan Snajper z Sauczanką, gospodarz umościł się pod gruszą, a Dubczyk opodal, koło węgła na podmurówce. Nie palił i nie udzielał się w rozmowie. Chyba że ktoś go o coś pytał, tylko wtedy odpowiadał. Ale teraz nikt go o nic nie pytał. Trzej biesiadnicy zajęli się sobą, a Iwan Snajper wciąż nie mógł się uspokoić.

— Przyjechał, wyrodek! Myśli, że tu zapomnieli o nim. Nie, ja mu, podlecowi, nie daruję tego...

— Co ty mu zrobisz — spokojnie spytał Lapleuski. — Możesz mu soli na ogon nasypać.

— Ja mu odpłacę, parszywcowi.

— Jak? Do gazety opiszesz? — kąśliwie prowokował Lapleuski. — Był taki jeden, co napisał, to z partii wyrzucili. Za oszczerstwo!

— Pisać nie myślę. Ja go zabiję! — nieoczekiwanie dla samego siebie zadecydował Iwan Snajper. — A co, nie? Czego się tak gapicie?

— Patrzcie go, jaki twardziel. Uważaj, bo ci portki spadną.

— A co, może nieprawda? — odezwał się ostrożnie Sauczanka. — Takiemu to i nie grzech odemścić. Na Sybirze raz przywiązali my gorliwego stukacza do cedru Znaleźli go po miesiącu. Sam szkielet. Komary zajadły.

— No, to na Sybirze! — zauważył nie bez zazdrości Iwan Snajper. — Do czego go tu przywiążesz? Zaraz go swoi odwiążą. Seksoty1.

— Nie jedne tu tylko seksoty — cicho zauważył Lapleuski.

— Nie brak ich i u nas tak samo.

Lapleuski już nie przeczył, tylko przysłuchiwał się, żeby dorozumieć, do kogo jest pite. Zawsze był wyczulony na choćby najmniejsze napomknienie w tym stylu, bo mogło się za nim czaić niebezpieczeństwo lub jego zapowiedź. To, co dawniej pomagało mu w życiu, umożliwiło skończenie szkoły, a nawet wstąpienie do partii, dziś mogło obrócić wszystko w niwecz. Inne nastały czasy, zaczęła się nowa polityka i nie wiadomo jeszcze, jak tam na górze będą się odnosić do instytucji tajnego współpracownika. Mogą odwdzięczać się po cichu, ale mogą i jawnie potępić. Tak czy siak, zawsze była niepewność i niepokój. Coś gniotło człowieka i budziło niepokój. Narobił ten dureń Chruszczow bigosu nie tylko z kukurydzą.

Powoli zapadał wieczór. Gęstniejący mrok połknął już ogród i podwórko, skrył drzewa i dachy. Dokoła wszystko się uciszyło, przyczaiło w oczekiwaniu krótkiej, letniej nocy. Tylko spod gruszy za chatą dolatywała przyciszona pogwarka podpitych chłopów i w mroku jarzyły się czerwone ogniki papierosów. Jeden z biesiadników, zgiąwszy się w kabłąk, zniknął w ogrodzie za płotem. Iwan Snajper, zakląwszy wściekle, zakomunikował postanowienie:

— Dosyć chlania! Czy my mężczyźni, czy zasrańcy? Hajda mścić się!

— Jeszcze flaszka została — przypomniał Lapleuski.

— To rozlewaj. Ale po ostatniej. Dubczykowi podlej, bo mało wypił.

— Toż piłem już. Może dosyć — zaprotestował niepewnie Dubczyk, podsuwając się wszakże bliżej stolika.

— Wypij. I ty wypij, sąsiedzie — zachęcał Iwan Sauczankę. — Tam, bracie, siła potrzebna będzie.

— Siła? Od gorzały? — zapytał Sauczanka z niedowierzaniem.

— Myślisz, że nie? Podpity zawsze silniejszy od trzeźwego. Nauka mówi. Sam czytałem.

— Ale w nocy niedobrze. Jak bandziory jakieś — powiedział Lapleuski. Nie bardzo mu się chciało pakować w dość ryzykowną awanturę, ale nie potrafił się oprzeć naciskom Iwana Snajpera.

— To nam, znaczy się, po nocy nie można, tak? A oni zawsze w nocy. Zawsze tylko po nocy się uwijali, żeby świadków nie było. Dobrze pamiętam. Piętnasty rok mi szedł. Przyjechało trzech: Wusau i dwóch milicjantów. Kasaty za świadka. O północy wszystkich zerwali, ledwieśmy zdążyli przysnąć. Ojciec odstawę woził na stację, akurat wrócił skołowaciały, zmorzony, ledwie buty zzuł i onuce na piecu rozwiesił. Wstawaj! Jesteś aresztowany, rewizja. Wywrócili wszystko, nawet w dzieży z kapustą wyciorami szperali — kontrrewolucji szukali. Polski szpieg! A ja po prawdzie nie bardzo się i wystraszyłem, bo wiem przecie, że ojciec nie szpieg, a mnie nie wezmą. Tak myślałem, kiep bezmózgi. Was przecie, Sauczanka, wszystkich pobrali, ty także niewiele miałeś tych lat...

— Tamto przecież było w trzydziestym trzecim — odezwał się zza stołu Sauczanka. — Na zsyłkę brali wszystkich: i starych, i małych.

— A skąd miałem wiedzieć: na zsyłkę czy na rozstrzał? Siedziałem z dzieciakami na zapiecku, żeby w rewizji nie zawadzać, a ojca to oni koło progu z rękami w górze pod karabinem trzymali. Patrzę, a ten Wusau z kuferka wyjmuje moją czapkę budzionnówkę z czerwoną gwiazdą. Ojciec przywiózł ją jakoś na jesieni z kiermaszu, bardzo mi się podobała ta budzionnówka, miała takie maleńkie guziczki, też z gwiazdkami. Od małego skłonność do wojskowości miałem, szkoda, że przez kalectwo nie udało mi się nawet do sierżanta dosłużyć.

— Jasne teraz, czemu tę bluzę wojskową tak upodobałeś. Trzeci rok z pleców nie zdejmujesz — cicho zaśmiał się Sauczanka.

— Pewnie, że ją szanuję. Ale nie o tym chciałem. Nałożyłem raz tę budzionnówkę do szkoły, to chłopaki spokoju mi nie dały: daj przymierzyć i daj przymierzyć. No i oderwali jeden guzik. Ojciec ją zobaczył wieczorem, to odebrał: donoś wpierw uszankę — powiada. Płakać mi się chciało, ale nic, myślę sobie. Niedługo dwudziesty trzeci lutego, dzień Armii Czerwonej, ojciec pewnie i o mnie sobie przypomni. Wyproszę budzionnówkę. No i masz tobie: figa, a nie Dzień Armii. Ten Wusau moją budzionnówkę oddał milicjantowi i powiada: „nie damy polskiemu szpiegowi stroju czerwonoarmisty kompromitować”. Dwa lata śniła mi się ta budzionnówka.

— Dlategoś na snajpera poszedł? — spytał Lapleuski.

— Nie, na snajpera nie dlatego. Na snajpera to przez słaby charakter. W partyzantce, jak mi oko odłamkiem wybiło, ledwo się trochę podgoiło, Niemcy obławę zaczęli. Rozkaz: wszyscy inwalidzi pod broń. Akurat snajpera naszego, Bikłagę, zabiło, został po nim karabin z lunetą. Komu go dać? Każdy się wykręca: ten, że nie może, tamten, że nie umie. Wiadomo, mają pietra, bo tu więcej odwagi trzeba, jak ze zwyczajnym karabinem. No to dowódca powiada: „Iwanowi Jaroszewiczowi, on ma jedno oko sprawne, drugiego nie ma, to i przymrużać nie musi. Będzie bić niemieckich najeźdźców”. No i biłem jako snajper. Dwóch policajów chlasnąłem i jednego najeźdźcę. Pamiętam jak dziś: rankiem na skraju lasu wylazł z luku na czołg i patrzy przez lornetkę na daleki las. A ja sto metrów od niego pod krzakiem leżę. No to mu walnąłem prosto pod tę lornetkę, że aż zawisł na luku.

— Gieroj! — skwitował bez przekonania Lapleuski.

— A coś myślał! Medal „Za odwagę” nie wszystkim dawali.

— No to komenderuj. My za tobą.

— Dobra, chłopy! To jeszcze po jednym i koniec. Bo inaczej... Nie wiem, jaki on tam teraz. Wtedy to niezły buhaj był z niego.

— Nie bój się, nie zmizerniał. Tacy nie mizernieją — powiedział Sauczanka.

Wypili na ten raz w milczeniu, pochłonięci nowym kłopotem, w który wpędził ich zapalczywy snajper. Lapleuski oddalił się na chwilę pod płot i zaraz wrócił do stolika. Kiedy indziej pewnie już by się rozeszli, czerwcowa nocka kupalna była krótka, ale jakaś siła trzymała ich razem, niczym konspiratorów obmyślających niebezpieczne zadanie, które skończy się nie wiadomo czym. Wciąż siedzieli przy stoliku, na którym mętnie szarzała gazeta z dwiema pustymi szklankami. Sauczanka, poruszywszy się niezręcznie, strącił łokciem kawałek chleba i schylił się, szukając go gdzieś w trawie. Długo nie mógł odnaleźć, aż w końcu Dubczyk namacał go opodal przy ścieżce.

— I żeby wszyscy razem! Żeby nikt nie skrewił — przestrzegał Iwan Snajper.

— A czym my go? — spytał Dubczyk.

— Bierzcie komu co w rękę wpadnie. Kół albo kamień. Noża nie ma?

— Noża nie ma — przyznał Lapleuski całkiem serio.

— To przynieś. Przecie jest w chacie nóż.

— Nie ma.

— Też mi gospodarstwo! Nawet noża nie mają. A jak trzeba zarżnąć kogo?

Dubczyk aż zachichotał z tego Iwanowego dowcipu, a może tylko uświadomił sobie, że i on nie ma noża. Ze cztery lata przeszły, jak złamał ojcowy samorobny nóż z drewnianym trzonkiem, wykuty w miejscowej kuźni. W swoim kawalerskim gospodarstwie Dubczyk obchodził się siekierą, a i to starą i zardzewiałą, z nieporęcznym, krótkim, rozluzowanym toporzyskiem. Jeszcze ojciec jego, strażnik kołchozowy, zbierał się ją naprawić, bo matka bez przerwy go łajała za nieprzydatne narzędzie, ale długo nie mógł się zebrać, potem go aresztowali. Mroźną zimą, przytupując koło kołchozowego świrna, podśpiewywał sobie zasłyszane gdzieś, czy może przez siebie ułożone czastuszki, czasem kompletnie głupie, a czasem mające nawet dość aktualny sens. Aż ktoś go tam usłyszał, albo może rozmyślnie podsłuchał. Jak go przyszli w nocy aresztować, to ten Wusau, nie mogąc jakby się powstrzymać, zacytował mu jedną przyśpiewkę, która w pamięci syna-podrostka utkwiła na całe życie: A w kołchozie ten szczęśliwy, kto w mogile śpi nieżywy. Ojciec aż się uśmiechnął wtedy z radości, że ktoś zapamiętał jego twórczość. Nie przypuszczał, biedak, że sam legnie niebawem w nieznanej mogile, że pomrą jego trzy córeczki, że syneczek się postarzeje, a ta siekierka-inwalidka z rozchwianym toporzyskiem wciąż służyć będzie. Nieśmiertelna siekiera.

— Pobiegnę po siekierę — zaproponował cicho Dubczyk.

— Leć. Tylko prędko! A, kuchnia jego mać, co to, świta?

— Ano, świta — zgodził się Sauczanka. — A u mnie w Kątach jeszcze działka nieskoszona...

— Skosisz, zdążysz! A tam, mać jego!... Dawaj, rozlej, dopijemy i będzie — umyślił raptem Iwan Snajper. — Bo sumienie nie pozwala...

— Ano, nie pozwala. Sumienie — to cienka sprawa — zgodził się Lapleuski, brzękając już butelką o puste szklanki.

— Dla mnie już będzie — rzekł Sauczanka.

— Jak będzie to będzie — chętnie przystał rozlewający.

— Więcej dla nas zostanie, nie tak, nauczycielu? — podchwycił Snajper.

— Ja już pas.

— Jak to tak? Brata ci nie żal? Ja twojego Siarhieja pamiętam, jakby wczoraj było. Uczony chłopiec był.

— Był uczony.

— I mocno partyjny. Do kołchozu tak samo zaganiał — powiedział Sauczanka.

— Co zrobisz, taka polityka była.

— Jego też pognali. Żeby mu krzywdy nie było — znowu z jakąś przymówką zauważył Sauczanka.

— Komu żeby krzywdy nie było? — zdziwił się Lapleuski.

Wszyscy dobrze już mieli w czubie i myśli im się w głowach kłębiły, plątały słowa, co spadały z ozorów wbrew myślom.

— A wszystkim: i komunistom, i bezpartyjnym — wyjaśnił bez przekonania Sauczanka.

— Mój brat był uczciwym bolszewikiem — jął przekonywać rozdrażniony Lapleuski. — Enkawudziści go zgubili.

— On tu dwunastu ludzi zgubił — uściślił Snajper, mając na uwadze Wusawa. — I ma jeszcze czelność przyjeżdżać tu w gości. Nie wie, że wszystkich rehabilitowali?

— Może on miarkuje, że rehabilitowali niesłusznie. Bo to przecie w przeciwnym wypadku byłby brak w wykonawstwie.

— Już my mu pokażemy brak! Tą ręką czerep mu rozłupię — wściekł się Iwan Snajper zerwawszy się zza stolika. Ale zaplątał się gumiakami w trawie i runął na ziemię. Z trudem dźwignął się na nogi. Tymczasem z poszarzałego podwórka wyłonił się Dubczyk, trzymał w ręku siekierę, ale zaraz wyrwał mu ją Iwan.

— O, tą siekierą łeb mu rozwalę!

Chcąc pokazać, jak to zrobi, zamachnął się w powietrzu aż siekiera zleciała z toporzyska i z tępym plaśnięciem ugrzęzła w grzędzie.

— Co to ma być? Coś mi tu przyniósł, zasrańcu! Szukaj mi jej zaraz!

Dubczyk poczłapał bez słowa na ogród, pełzał pod płotem i w grządkach, ale siekiery znaleźć nie umiał. Iwan Snajper wyłamał z płotu najbliższy kół, resztki wiklinowego przeplotu cisnął w trawę.

— Idziemy.

Miał już porządnie w czubie, ale najwyraźniej nie był tego świadom. Pozostali, widać nieco trzeźwiejsi, zaczęli wreszcie rozumieć powagę sytuacji i nie od razu rzucili się za samozwańczym dowódcą. Ale też nie zatrzymali go. Pierwszy za Iwanem Snajperem ruszył z zapałem Dubczyk, za nim Sauczanka. Lapleuski próbował namacać coś na gazecie, ale zrezygnował i ruszył ich śladem.

— Tylko mi nie zostawać w tyle, chłopy, nie zostawać!

Wyszli z podwórza na poranną opustoszałą ulicę. Wioska spała, słońce jeszcze nie wytoczyło się zza lasu, ale dokoła było już dość widno. Gdzieś w chlewiku zapiał spóźniony kogut, przez ulicę przebiegł czyjś kot, wracający z nocnych łowów. Sauczanka zboczył do swego obejścia i pochwycił wyostrzoną z wieczora kosę — na wszelki wypadek. Przy płocie już od świtania pasła się koza Baranichy. Obejrzała się tylko na chłopów i zaraz wróciła do szczypania trawy. Samej Baranichy w pobliżu nie było widać, za to żonę swoją Iwan Snajper zobaczył od razu. Wiadomo, nie spała, jak zawsze, kiedy gospodarz zabawił gdzieś za długo, i teraz stała w furtce.

— A wy dokąd?

Iwan Snajper zrobił minę, jakby nie zauważył żony i przedefilował poważnie, trzymając kół na ramieniu. Żona zagadnęła pozostałych:

— Audziej, Dubczyk, dokąd to?

— Czekistę bić — po chwili wyjaśnił Dubczyk.

— Bożeż ty mój! Czyście całkiem pogłupieli?

Wyskoczyła z furtki na ulicę i podniosła lament w przeczuciu bliskiej zbrodni.

— Stójcie, nie ruszajcie go! Nie róbcie tego, siebie zgubicie! Nie idźcie tam!

— Cicho siedź, ciotka! — huknął na nią Lapleuski.

Kobiecina została z tyłu i więcej nikt ich o nic nie pytał. Szli więc ulicą bez pośpiechu.

Zagroda Kasatego była na końcu wioski i czterech chłopa wlokło się tam nieskładną gromadą. Kierowała nimi niezaspokojona chęć odwetu i zastarzałe, piekące poczucie krzywdy. Okazja do pomsty pojawiła się niespodziewanie. Lapleuski trzymał się trochę z dala od Iwana Snajpera i szedł ulicą bez przekonania. Wprawdzie pijany był nie mniej niż inni, ale nie mógł nie widzieć grozy całego zamierzenia, a zwłaszcza jego następstw. Myślał nawet, czy nie powinien sprzeciwić się temu Snajperowi, ale jakoś niezręcznie mu było, szedł więc ze wszystkimi, teraz — krok w krok za Dubczykiem. Ten zaś, być może po raz pierwszy, poczuł się silny słusznością swojej sprawy i dla niej gotów był na wszystko. Zwłaszcza z tymi kumplami pod wodzą odważnego Iwana Snajpera.

Tak dowlekli się wreszcie na koniec wioski. Dalej był pusty wygon, a do zagrody Kasatego prowadził z ulicy ogrodzony byle jakim płotem krótki zaułek. Wkroczyć nań chłopy jakoś się nie odważyły. Iwan Snajper stanął, za nim zatrzymała się reszta.

— A jak on z nagana przez okno... — zaniepokoił się Lapleuski.

Umilkli wszyscy na moment, nasłuchując, ale ani na podwórzu, ani w chacie, nic słychać nie było. Widać, wszyscy tam jeszcze spali po wczorajszej gościnie.

— Mówiłem przecie, trzeba było w nocy — rzekł Iwan Snajper.

— Trzeba zaczekać. Wyjdzie. O dziewiątej autobus — tłumaczył Sauczanka. Iwan Snajper zgodził się.

— Słusznie. Jak w zasadzce przy szosie.

Przeszli na drugą stronę piaszczystej drogi i przystanęli nad rowem. Po nieprzespanej nocy jakby znużyła ich ta niedługa wędrówka wiejską ulicą i Dubczyk pierwszy siadł na murawie za rowem. Za nim, na niską, zapaskudzoną kurzym łajnem trawkę opadł Iwan Snajper i pozostali. Iwan położył przy sobie narzędzie mordu: kół z płotu.

— Już ja mu przyrżnę! — wygrażał. — A wy — nie zagapić się. Jak tylko upadnie — nawalić się od razu na niego. Grunt, żeby wszyscy razem. Pokażemy mu represje... A może by zakurzyć? Który ma co zakurzyć?

Milczeli. Nikt, zdaje się, nie miał nic do palenia. Iwan Snajper zaklął siarczyście i umilkł. No cóż, trzeba będzie dokończyć sprawę, a dopiero później zakrzątnąć się wokół kurzywa i całej reszty.

Spoza słomianych i łupkowatych dachów wyjrzało wreszcie niskie, oślepiające słońce. Sauczanka nasunął czapkę głębiej na oczy. On, który czuł się dotąd zmiażdżony przez życie, raptem znalazł się na progu wyzwolenia. Czuł, że jeśli zrobią, co zamierzyli, dozna długo oczekiwanej ulgi. Tylko ten Snajper... Sauczanka zaczynał wątpić w te jego samozwańcze zapędy przywódcze. I zamiast ku obejściu Kasatego, jął coraz częściej spozierać ku ścieżce na pole. Dostrzegł tam zaraz Baranichę, która wyszła już z kosą, za punią zatrzymała się, chwilę spoglądała spod ręki na dziwne zgromadzenie na wygonie. Szła pewnie kosić swoją działkę, co przypomniało Sauczance o jego własnym kłopocie. Odezwał się zniecierpliwiony:

— No, gdzie on się podziewa? Mnie kosić trzeba.

— Siedź spokojnie, czekaj. Co, na Sybirze żeś się nie nakosił! — ostro osadził go Iwan Snajper. — Zabijemy, to skosisz.

Dalej siedzieli w milczeniu. W napięciu popatrywali na nienawistne podwórko, które wciąż spokojnie spało. Pewnie po obfitej wieczornej libacji. A może i nocnej. Ale dzień już wstawał i kłopoty wyganiały ludzi z chat. Za parkanami sąsiednich podwórek migały kobiece chustki — gospodynie spieszyły do porannego dojenia, wyglądały na ulicę, czy nie zaczęto już wyganiać bydła na pastwisko. Skrupulatnie wyskubując trawę wzdłuż płotu, do chłopów zbliżała się powoli nienasycona koza Baranichy. Za nią, na ulicy, pojawili się trzej chłopcy, którzy zaciekawieni czwórką starszych, siedli opodal pod płotem, obserwując ich w milczeniu.

— No, co on tam tak długo! — zaniepokoił się teraz Lapleuski. — Nie będzie tam chyba dniować?

— A może on opłotkami? Stchórzy iść ulicą? — rozważał Sauczanka.

— Dogonimy. Nogi mu poprzetrącamy.

— No no!

Posiedzieli jeszcze trochę. Wreszcie Sauczanka wstał zdecydowanie znad rowu.

— Do dupy z nim. Idę kosić...

— Krewisz? — Snajper przymrużył złośliwie jedyne oko.

Nic nie odrzekłszy, Sauczanka wziął kosę na ramię i ruszył raźno skrajem ulicy. Pozostali jeszcze bardziej zmarkotnieli, już prawie bez nadziei spoglądając na ogrodzone obejście Kasatego. Tymczasem słońce stanęło wysoko nad wsią, ogrzewając wystygłą przez noc ziemię. Iwan Snajper opadł znużony na łokieć i opuścił luźno do rowu długie nogi w szarych gumiakach osuszonych już z nocnej rosy. Chwilę poleżawszy, przypomniał sobie:

— Lapleuski, a nie zostało tam nic?

Lapleuski, który siedział obok, leniwie odwrócił ku niemu łysawą głowę.

— Skąd...

— Nie cygań. Powinno było zostać. W butelce. Dubczyk, leć przynieś, bo głowa pęka.

Dubczyk wstał posłusznie i bez słowa podreptał na drugi koniec wioski, gdzie powinno było coś zostać. Iwan Snajper trochę jeszcze posiedział, ale głowa coraz bardziej opadała mu na pierś. Ogarniało go znużenie, aż wreszcie walnął plecami o trawę.

— To co, wychodzi, że my teraz we dwóch? — spytał niepewnie Lapleuski.

Iwan Snajper nie odpowiedział. Dłubiąc źdźbłem w zębach, Lapleuski popatrzył na niego z góry i zrozumiał: prowodyr spał.

— Ot i masz, tośmy się doczekali.

Dalej jednak obserwował podwórko naprzeciw, ale na razie nic tam się nie zmieniało. Tymczasem nienasycona koza przybliżyła do nich wzdłuż rowu, z niedowierzaniem uniosła głowę znad trawy i wlepiła oczy w dwóch chłopów, co przeszkadzali jej paść się na zwykłym szlaku. Lapleuski zamachnął się: „Poszła stąd!”, ale na próżno. Koza ani myślała ustępować. Chłopcy naprzeciwko ryknęli śmiechem, dziwując się, jak nauczyciel radzi sobie z upartą kozą. A on chciał się podnieść i porządnie ją postraszyć, gdy raptem na podwórku Kasatego pojawili się ludzie. No tak, ten w fufajce przygarbiony, siwowłosy — to główny wioskowy donosiciel we własnej osobie, obok — jego żona. Tyłem do ulicy stał mężczyzna solidnej postury, barczysty, w czarnej marynarce, z teczką w ręce. Żegnali się. Podali sobie dłonie, gość lekkim gestem dotknął ręką jasnego kapelusza na głowie i nie oglądając się ruszył na ulicę.

— Iwan! Iwan! — Lapleuski szturchnął w bok towarzysza. — Idzie! Idzie!

Iwan Snajper tylko coś odburknął i jeszcze wygodniej rozłożył się w rowie. Lapleuski zaklął ze zmartwienia, nie wiedział, co począć. Wusau już ich zauważył za drogą i Lapleuskiemu zdało się, że zaraz zawróci z powrotem — może na ogrody...

Wusau jednakowoż nie zawrócił na ogrody, tylko nieco zwolnił, wychodząc z zaułka, ale zaraz ruszył pewnym krokiem na drugą stronę ulicy. Bez wątpienia szedł do nich. Zaskoczony Lapleuski dźwignął się wolno na nogi, próbował zapinać marynarkę, ale nie potrafił zmacać guzika. Nie mógł też oderwać wzroku od rosłej postaci czekisty, od jego trzeźwego spojrzenia, pewnej siebie twarzy, krótkiego krawata pod szyją, a zwłaszcza od kolorowych baretek jego odznaczeń na lewej piersi. „Jak jaki marszałek” — przemknęło niedorzeczne porównanie przez skołataną głowę nauczyciela.

— Witajcie, nauczycielu! — przywitał się dziarsko Wusau. — Do koszenia się zabieracie?

— Tak, wiecie, nie... — próbował coś wydusić z siebie Lapleuski.

— A to kto? — spytał Wusau, spoglądając w stronę rozpostartej postaci Iwana Snajpera.

— Taki tam, sąsiad...

— No, jak się żyje?

— Tak sobie.

Wusau patrzył mu prosto w oczy i w tym spojrzeniu nie było ani wrogości, ani czujności, tylko spokojna pewność siebie człowieka o czystym sumieniu. Skonfundowany Lapleuski nie wiedział, jak się zachować. Iwan Snajper leżał martwym bykiem. Cóż on sam jeden miał począć? I czy w ogóle warto było cokolwiek robić? Pewność siebie czekisty obezwładniła Lapleuskiego, który w duchu uśmiechał się gorzko na wspomnienie swej niedawnej chwackości. A oni, durnie, martwili się, że ten człowiek będzie czmychać przed nimi gdzieś ogrodami. Czemu miałby uciekać?

— Wszystko wiem — powiedział Wusau, świdrując go bacznym spojrzeniem. — Wszystkich zrehabilitowano. Pieniądze wypłacono...

— Dziękuję — wydusił z siebie niespodzianie Lapleuski.

— Najważniejsza teraz sprawa — nie pękać. Pracować, pracować trzeba! Dla kraju, dla ludu, dla partii...

— Pewnoż, partia...

— Otóż to! Partia zawsze ma rację. Człowiek może się mylić, partia — nigdy. No, nauczycielu, życzę powodzenia.

Wyciągnął rękę na pożegnanie. Lapleuski dotknął jej niepewnie, jak obmierzłej ropuchy. Przez chwilę patrzył w ślad za barczystą postacią, jak oddala się ulicą, omijając podeschnięte i świeże krowie placki. Nie wiedział, co robić. Nie wiedział nawet co myśleć. Z bezsilną złością patrzył na rozwalonego za rowem Snajpera z walającym się u jego nóg suchym kołem z płotu ze zgniłym, obłamanym końcem.

Wreszcie zaklął z bezradnej wściekłości i powlókł się na swoje podwórko.