Może też znacie nowelę Somerseta Maughama o rudym żebraku ze spalonych słońcem zaułków i placów Veracruz. Fabuły mają tę właściwość, że się powtarzają, ale w mojej historii nie będzie ani ogromnych czarnych sępów, ani wypchanej portmonetki, ani też uprzejmej kastylijskiej formy odmowy Dispense Usted por Dios, a Maugham został tu przywołany tylko dlatego, że wyciągnięta ręka żebraczki spod Spasowskiego monasteru w Połocku będzie dokładną kopią przedstawionego przez mego angielskiego poprzednika ptasiego szponu, w który zamieniła się ręka niezrealizowanego pisarza.
Bywając w Połocku zazwyczaj odwiedzam to miejsce, żeby się przekonać, czy choć cokolwiek na tym świecie zmienia się na lepsze, bowiem teraz w soborze Podniesienia Krzyża Pańskiego pachnie dymem kadzidła, podczas gdy w czasach mego dzieciństwa okoliczni mieszkańcy porobili w zapuszczonej świątyni kojce i trzymali w nich świnie. Co prawda, nie jest to niepodważalny dowód takiej zmiany, dlatego że dawniej na porośniętych trawą schodach soboru nie czuwało ze dwudziestu żebraków z czapkami albo rozpłaszczonymi pudełkami od obuwia, położonymi obok ich nóg.
Krogulczy szpon należał do żebraczki pod sześćdziesiątkę. Mimo że panował lipcowy upał, ubrana była w straszliwie brudne jesienne palto, które dawno już zapomniało, co to są guziki. Włosy żebraczki, niemyte od co najmniej kilku miesięcy, miały zagadkowy kolor, taki sam zresztą, jak i oczy, które też chciało się nazwać niemytymi.
Trudno mi dawać jałmużnę żebrakom przy świątyniach. Co innego w przejściach podziemnych — tam łatwiej, może dlatego, że uliczni żebracy liczą jedynie na moją szczodrość, nie szantażując mnie powinnością wobec Wszechmogącego. Wszedłem po schodach w chłodną pustkę soboru z mało dobroczynnymi myślami, ale przy kiosku ze świeczkami coś zmusiło mnie do odwrócenia się i popatrzenia na żebraków.
Kiedyś już widziałem takie dwie malinowe plamki na szyi...
Kiedyś wiedziałem, co mi przypominały.
Podłoga pod moimi nogami zachwiała się.
Kiedyś... całowałem te znamiona...
Przez kilka chwil pamięć działała jak odtwarzacz wideo, przewijający do tyłu kasetę. Potem ujrzałem Dźwinę, w której razem z soborem Świętej Sofii przeglądała się wówczas jeszcze nie zburzona barokowa katedra Świętego Stefana.
W tamtych czasach nie można było wyobrazić sobie Dźwiny bez wariatki Julki z Zadźwinia, która latem ciągała wiadra wody z hydrantu na brzeg, „żeby nasza rzeczułka nie wyschła”. Umordowawszy się, siadała na trawie i spoglądając bojaźliwie na wędkarzy, zaczynała swoją ulubioną piosnkę o Lili.
Na brzegu siadywała Lila,zaciągała Julka cienkim głosikiem, jedynym, na jaki mogło się zdobyć jej wysuszone ciało. Potem piosnka robiła się smutna:
Już minął rok bez marynarza,Nikt z nas wtedy nie wiedział, że Julka zwariowała jeszcze przed wojną, po przesłuchaniach w dawnym klasztorze bernardynów — nie wytrzymała i podpisała coś strasznego na swego ukochanego chłopaka, którego wywieziono „czarnym krukiem” donikąd tej samej nocy, kiedy Julkę zwolniono do domu. W czasach naszego dzieciństwa dorośli nie byli zbyt skłonni do takich wspomnień, ale nad Julką się litowali i nie pozwalali jej umrzeć z głodu.
Finał śpiewki był tragiczny:
Pięknotka Lila utonęła,Julkę napotkał ten sam los, co i bohaterkę jej piosenki. Pewnego razu wędkarze poczęstowali śpiewaczkę wódką i Julka, wcieliwszy się ostatecznie w postać swej Lili, rzuciła się przy moście kolejowym do Dźwiny.
Pusty Julczyny domek, z oknami zarośniętymi pokrzywami i krzakami zdziczałych porzeczek, straszył swym wyglądem na początku tej samej ulicy, przy której mieszkała Ania Szadurka, najładniejsza dziewczyna w mojej klasie.
Z tą Anią oczywiście tak mi się tylko zdawało, bo kiedy teraz oglądam pożegnalną fotografię naszej klasy 8A, to znajduję buzie znacznie ładniejsze. Na przykład Świetka Timofiejewa, ta sama Świetka, którą po bez mała dwudziestu latach spotkałem przed mińskim hotelem „Planeta”. Uradowany, zaproponowałem jej wspólne posiedzenie w jakimś miejscu, na co moja była koleżanka klasowa odpowiedziała, że może ze mną posiedzieć, a nawet poleżeć, ale to będzie kosztowało trzydzieści dolców, biorąc pod uwagę zniżkę dla starego kolegi.
Rzecz w tym, że w klasie Ania była pierwszą dziewczyną, która przeistoczyła się w kobietę — z krągłymi jak dojrzałe jabłuszka piersiątkami, cienką talią, smukłymi, zawsze opalonymi nogami oraz zielonymi oczami, w głębinie których kryło się coś, co raz po raz sprowadzało ich właścicielkę do moich snów.
Ania była gimnastyczką, kandydatką na mistrzynię sportu. Cały czas spędzała na jakichś sportowych zgrupowaniach albo zawodach, po których na szkolnych apelach nazywano ją naszą dumą, a nauczyciele bez oporów wystawiali jej trójki na okres, bowiem Ania nie miała czasu ślęczeć nad podręcznikami. Pewnego razu nie zdążyła wyjechać na kolejne mistrzostwa i trafiła na klasówkę z historii, podczas której z rozłożonego na kolanach podręcznika przepisała do zeszytu, że znaczenie powstania na pancerniku „Potiomkin” było w tym, że marynarze poddali się władzom rumuńskim.
W ósmej klasie Ania miała piątki tylko z wychowania fizycznego i rysunków. Dlaczego z rysunków, zrozumieliśmy, jak zobaczyliśmy Anię siadającą za szkołą na motocykl naszego nauczyciela plastyki. Niebawem jednak zdolności plastyczne opuściły Anię i piątki przemieniły się w zwykłe tróje. Uczeń technikum spółdzielczego, Miszka Jeżewicz z mego podwórka, nie posiadał, co prawda, motocykla „Jawa”, ale za to miał magnetofon z dobrymi nagraniami Beatlesów i Stonesów oraz polski, dwuosobowy pomarańczowy namiot, który, jak nam wyniośle oznajmił sam właściciel tego skarbu, raz na zawsze rozwiązywał problem wolnej chaty.
Po tamtych letnich wakacjach wróciłem do szkoły mając już pierwsze męskie doświadczenia. Pomijając zbędne szczegóły powiem, że moją nauczycielką była przyjaciółka stryjecznej siostry, Zinka z zadartym noskiem, mieszkanka miasta Leningrad, którą co roku przywożono do babci na wieś i z którą od lat dziecinnych myliśmy się wspólnie w łaźni stryjenki, póty pewnego razu nie zauważyliśmy, że w tym myciu coś nam zaczyna przeszkadzać. Lekcje Zinki rozpoczęły się właśnie w tej łaźni, na suchej ławie oblepionej brzozowymi listeczkami, i powtarzały się codziennie, dopóki stryjenka niemal nas nie nakryła na gorącym uczynku, kiedy wybrała się do łaźni pędzić samogon.
Teraz już patrzyłem na Anię zupełnie innymi oczami. Nocami dręczyły mnie sny, w których dotykałem jej piersi i głaskałem jej opalone i pokryte złocistymi włoskami nogi, a potem całowaliśmy się do utraty tchu i kochali, raz na ławie w łaźni, kiedy indziej w naszym gabinecie biologii, bacznie obserwowani przez dwa kościotrupy w szafach. Zawsze mnie interesował jeden problem (nie we śnie, a na jawie) — czy były to sztuczne szkielety, czy też może kiedyś należały do żywych ludzi, którzy tymi właśnie kośćmi jedli, pili i obejmowali się w łóżku. Ponadto, o ile sobie przypominam, próbowaliśmy dociec, jakie istotne różnice występują między szkieletem żeńskim a męskim.
Budząc się po takich snach dawałem sobie słowo, że nie później niż tego samego dnia zaproponuję Ani spacer do parku, żeby obejrzeć nową atrakcję pod nazwą „Pętla Niestierowa”, ale w drodze do szkoły podstępnie wypływała jakaś nie poprawiona trójka z algebry albo czwórka z historii i data rozpoczęcia zdecydowanych działań znowu się odsuwała.
Anię cechowała kobieca intuicja i wszystko skończyło się tak, że pewnego razu na przerwie sama poprosiła mnie, bym pozostał po zajęciach w gabinecie. Na ostatniej lekcji geografii niemal nie słyszałem nauczyciela, myśląc, jak zaproszę ja do parku, zapytam, czy czytała Emila Zolę, i powiem, że jej plamki swoim kształtem przypominają Nową Zelandię.
Gdy w gabinecie biologii oprócz nas pozostały tylko szkielety, mój scenariusz został beznadziejnie przekreślony. Ania, ubrana w krótką żółtą sukieneczkę z cienkim zielonym paskiem, wzięła mnie za rękę i powiedziała, że jestem równy chłop, więc dlatego powinienem jutro przyjść do nich do domu, matki nie będzie, bo pojechała do Stawropola, a ojciec nigdy nie chodził na wywiadówki i mnie nie zna, dlatego łatwo uwierzy, gdy powiem, że mój starszy brat dostał powołanie do wojska i w sobotę zapraszamy ją, Anię, na pożegnanie, a moja mama prosiła powiedzieć, że na swoją odpowiedzialność pozwala Ani u nas zanocować, bo mieszkamy aż w RFN (w naszym ówczesnym slangu tłumaczyło się to jako Republika Federalna Nowosiółki i oznaczało najodleglejsze peryferie Połocka).
Nigdy nie miałem ani starszych, ani młodszych braci, ale nazajutrz dotarłem do domu Ani o dokładnie umówionej godzinie, bo nareszcie zaczęła się dyfuzja moich snów i rzeczywistości: moje usta wciąż palił jej wczorajszy pocałunek z lekkim ukąszeniem, podarowany mi w obecności kościotrupów i smakujący niezwykłym smakiem szminki, a mętna świadomość tego, że wykorzystywano mnie jako chłopca na posyłki nie była w stanie przemóc słodko-grzesznego uczucia dorosłej męskiej rozwiązłości, zrodzonego Aniną obietnicą wynagrodzenia mnie od razu po weekendzie. Pożądałem jej i nic mnie nie obchodziło ani to zmyślone pożegnanie przed pójściem do wojska i zmyślony brat, którego zwali Miszką Jeżewiczem, ani też wulgarność jej obietnicy, ani nawet ostrzeżenie, że na podwórku mają złego psa, który się okazał spasionym wilczurem i omal mnie nie zagryzł, gdy ratowałem się ucieczką do furtki.
Ojciec Ani był makaroniarzem. Wówczas Włosi trafiali się u nas na tyle rzadko, że makaroniarzami nazywano wyłącznie chorążych armii radzieckiej. Mrugając do mnie konspiracyjnie, Ania okiełznała rozbestwionego wilczura i zawołała ojca. W wielkiej sieni pachniało myszami i jakimś produktem jadalnym. Przy ścianie piętrzyła się sterta pudełek, na jednym z nich było rzeczywiście napisane: makarony. Tam właśnie, w sieni, chorąży Szadurka — zza pleców którego Ania wszechstronnie pomagała mi spojrzeniami — wysłuchał mojego starannie przygotowanego kłamstwa i w milczeniu wycofał się w głąb domu. Ania zamknęła drzwi i chichocząc przytuliła się do mnie. Spróbowałem poszukać jej ust, ale w domu dały się słyszeć kroki, żałośliwe pomiaukiwanie, po czym chorąży ze słowami „Łap myszy, kurewko!” wyrzucił do sieni ciężarną kotkę.
Nagrodę odebrałem w poniedziałek, w mieszkaniu Aninej przyjaciółki z sekcji gimnastycznej.
Ania spotkała mnie w przywiezionej z zagranicznych zawodów szmaragdowej sukience ze złocistymi zamkami błyskawicznymi na rękawach i kieszeniach. Magnetofon wciągał i rwał taśmę. Klnąc pod nosem Ania pstryknęła włącznikiem ostatni raz i odwróciła się do mnie. „A czy ty chociaż umiesz?” — zapytała, potrząsając jasnymi włosami podstrzyżonej rusałki. „Co?” — zapytałem bez sensu. „Dżygi dżygi” — zaśmiała się ściągając sukienkę przez głowę.
Pod sukienką nie miała nic oprócz dwóch trójkątów: oślepiająco białego trójkąta nieopalonej skóry i tego mniejszego — gęstego kłaczka rudych, kręconych włosków.
Myślę, że nawet bezceremonialna pomoc Ani nie uchroniłaby mnie — spalającego się ze wstydu i nienawiści do swego bezradnie wyciągniętego na kanapie ciała — przed zupełną klapą, gdyby intuicja nie podpowiedziała mi zamknąć oczy i wyobrazić siebie na ławie w łaźni razem z leningradzką bezwstydnicą Zinką. Tam, na ławie, wszystko wychodziło automatycznie. Wyobraziwszy sobie tamtą scenerię, poczułem nawet zapach brzozowych miotełek i twardość desek pod nogami. „Tylko nie od razu, wytrzymaj, wytrzymaj...” — zaszeptała ucieszona Ania, gdy już nie bałem się otworzyć oczu. Wygięła się tak, że znamiona na skórze znalazły się akurat naprzeciwko moich ust. Z pewnym lękiem musnąłem te plamki ustami i jeszcze zdążyłem się zdziwić, że były chłodne jak okienne szyby.
Kiedyśmy się ubrali, z męską pewnością siebie dotknąłem tych plamek, przesunąłem po nich palcami i nareszcie podzieliłem się swoim geograficznym odkryciem: „Wiesz, są podobne do Nowej Zelandii”. „Ale wymyślił — odpowiedziała Ania i kiwnęła na stadko porcelanowych słoników na kredensie, za którymi stał budzik. — Zwijamy się, bo mama Lenki może wrócić wcześniej”. Wyprowadzając mnie z mieszkania, moja druga kobieta ostrzegła: „Jeśli Miszka się dowie — nawet spod ziemi cię wydostanie”.
We wtorek nie poszedłem na zajęcia. Pragnąłem, by stało się jedno z dwojga: albo Ania będzie ściągała sukienkę przede mną codziennie, albo niech ją zabiorą na zawsze do reprezentacji gimnastycznej Związku Radzieckiego gdzieś w Moskwie.
We środę matka wypędziła mnie do szkoły, gdzie się okazało, że Szadurka rzeczywiście wyjechała na jakieś zawody i w całym mieście o naszej tajemnicy wiedziały tylko dwa kościotrupy, które z tego powodu budziły we mnie niemal tkliwość.
Ania wróciła kilka dni przed zimowymi feriami. Jej pojawienie się w klasie zrobiło wrażenie nawet na cichym debilu Dimie Czykinie, którego nie wysłano do szkoły specjalnej tylko dlatego, że jego ojciec był dyrektorem zakładu naprawy samochodów. Ania, co wcześniej jej się nigdy nie zdarzało, po kolei obchodziła wszystkie stoliki i zupełnie ignorując dziewczęta, witała się z każdym z chłopaków po imieniu. „Cześć, Wowa — odezwała się do mnie tonem tak obojętnym i bezbarwnym, że zrobiło mi się nieswojo. — Cześć, Dima, przywiozłam ci gumy do żucia...” Ten dziwny rytuał przerwało dopiero wejście naszego fizyka Juliana Ludwikowicza, przezywanego Kulombem.
Dalej wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Kulomb jeszcze nie zdążył nikogo wywołać, gdy Szadurka podniosła rękę. „Co chcesz, Aniu? — zapytał fizyk, tak jak i my absolutnie przekonany, że Ania może chcieć wszystkiego, tylko nie pójścia do tablicy. „Julianie Ludwikowiczu, ja widzę molekuły” — z przejęciem obwieściła Ania. Przez klasę przeleciał stłumiony śmiech, zmieniający się w napięte milczenie. „Siadaj, Szadurka, to nie jest śmieszne” — powiedział Kulomb i pióro w jego ręce popełzło dalej po spisie w dzienniku.
Ania usiadła, ale natychmiast podniosła rękę znowu. Jak pierwszoklasistka, której śpieszno dostać piątkę za wyuczony wierszyk, podnosiła ją coraz wyżej i wyżej. „Co jeszcze, Szadurka?” „Julianie Ludwikowiczu, ja już widzę atomy — powiedziała Ania przepełniona radością. — Słowo honoru. O tam, latają...” Wybiegła zza stolika na przejście między rzędami i pokazała palcem w powietrze.
„Normalka” — rzucił któryś z tylnych rzędów i gwizdnął. Kulomb ostrożnie wziął Anię pod rękę i wyprowadził z klasy.
Leczono Anię przez całą zimę i wiosnę: z początku w byłym klasztorze bernardynów, gdzie przed wojną wyciągano zeznania z Julki, a w latach pięćdziesiątych otworzono obwodowy szpital psychiatryczny, potem — gdzieś koło Moskwy.
W dziesiątej klasie nasza para kościotrupów znowu ujrzała Anię. Ania nigdy do nikogo się nie odzywała. Nie wołano jej do odpowiedzi, zwolniono z egzaminów końcowych. Nie jeździła na zgrupowania i mistrzostwa i wyraźnie się zaokrągliła. Między sobą ze współczuciem nazywaliśmy ją Molekułą. Wiedzieliśmy już od dawna, że na ostatnich w życiu Ani zawodach zgwałcili ją pijani trenerzy. Trzech czy czterech potem za to posadzono.
Jeśli nawet Ania widziała molekuły i atomy jak przedtem, to postanowiła o tym milczeć. Jedynym człowiekiem, z którym mogła się podzielić swoją tajemnicą, był Miszka Jeżewicz, który, jakkolwiek to się mogło wydawać dziwne, nie przestał się z nią spotykać i czasem czekał na nią po lekcjach, siedząc na ławce koło szkolnego ogrodu. Widziano ich razem z pomarańczowym namiotem to na brzegu Dźwiny za Sofijskim soborem, to wśród młodniaku przy kolei, gdzie rok temu znaleziono wyrzucony z moskiewskiego pociągu plastykowy wór z trupem nietutejszej kobiety. Starsi chłopcy z naszego podwórka mówili, że Miszka urządził się jak król: pieprzy głupią i głowa go o nic nie boli.
Gdy po roku przyjechałem z Mińska do domu, ujrzałem Miszkę Jeżewicza z młodą żoną i dziecięcym wózkiem. Molekuły w mieście nie było. Jej ojca makaroniarza chcieli posadzić za kradzieże, więc sprzedał dom i przeniósł się do Stawropola. Razem z nim wyjechała i Ania, która do tego czasu pracowała jako sprzątaczka w zakładzie fryzjerskim „Konwalia,” tym naprzeciwko obecnego pomnika Franciszka Skaryny.
Jakieś dziesięć lat po tych wydarzeniach Miszka Jeżewicz założył spółdzielnię produkującą paski dla kobiet i przy spokojnej, zamożnej ulicy zbudował sobie piętrowy dom. A dziesięć lat później opowiadano mi, że pewnego razu Miszka nie wrócił wieczorem do domu i rano milicja zawiozła jego żonę do lasu pod Leplem. Rozpoznać Miszkę w zwęglonym trupie, wyciągniętym ze spalonego volkswagena, udało się jej po złotych zębach w górnej szczęce.
Na dosyć ponury pogrzeb Miszki rzuciły cień dwa inne straszne zdarzenia. Po pierwsze, fotografowie w żaden sposób nie mogli zrobić żałobnego portretu: po powiększeniu na pierwszy rzut oka dobrych zdjęć twarz niezmiennie wychodziła czarna. Ktoś poradził zrobić portret ze zdjęcia w paszporcie, ale wyszło jeszcze gorzej: w miejsce oczu pojawiły się czarne kręgi, a na szyi widniał biały pasek, jakby sznur. Drugie zdarzenie było jeszcze upiorniejsze: gdy szykowano się opuszczać trumnę, do mogiły spróbowała się rzucić nikomu nie znana pijana żebraczka, zbierająca puste butelki na cmentarzu.
W finale mojej historii Maugham znowu zostanie wspomniany tylko z powodu owego ptasiego szponu.
Nie zapytam tej starszej ode mnie o dwadzieścia lat istoty, czy pamięta Miszkę. Nie znajdę przy sobie większego banknotu, by położyć go w wytartą męską oprychówkę z obrazkiem Świętej Eufrozyny. A gdyby nawet śniadym od brudu palcom zechciało się zgnieść mój dolar w małą kulkę, by połknął ją ptak, to i tak sępy pozostały przecież w Veracruz, a tu, na nie zamiecionych schodach, skakały jedynie syte monasterskie wróble.
Jan Maksymiuk