Czasopis

Białoruskie pismo społeczno-kulturalne

07-08/2003


Do kumpli za miedzą

2. W innym świecie. Kiedy zajechaliśmy na plac szkolny, naszym oczom ukazał się kompleks kilku ze sobą połączonych trzypiętrowych budynków.

Ten typowy moloch osiedlowy, w socrealistycznym stylu, został wzniesiony na początku lat 90. Placówce nadano status gimnazjum, aczkolwiek ma ono niewiele wspólnego z gimnazjami ustanowionymi trzy lata temu w Polsce. Tam jest to 11-letnia szkoła podstawowa tzw. nowego typu. Gimnazjum od innych podstawówek różni się tylko sposobem naboru uczniów i specjalizacją, którą muszą oni wybrać po ukończeniu ósmej klasy, decydując się np. na profil humanistyczny, techniczny lub informatyczny. Do tej elitarnej szkoły przychodzą dzieci zdolniejsze (obowiązuje wstępny egzamin), a po jej ukończeniu niemal wszystkie od razu dostają się na uniwersytet.

Na początku było powitanie. Spotkał nas wicedyrektor (jeden z dziewięciu zastępców dyrektora) Witali Kornieluk wraz ze swą koleżanką, nauczycielką języka polskiego. W jego gabinecie zostawiliśmy plecaki i torby.

Gospodarze gościom z Krynek przygotowali bogaty program wizyty. Od razu po śniadaniu zorganizowano dla nas wycieczkę w rodzinne strony wybitnej polskiej pisarki Elizy Orzeszkowej i do miejsc, uwiecznionych przez nią w jej głośnej powieści “Nad Niemnem”. Pojechaliśmy tam wraz z grupą miejscowych uczniów, znanych nam z ich wizyty w Krynkach.

Koniec akcji siewnej

W słoneczne przedpołudnie mknęliśmy po szosie Grodno-Mińsk, jakoś dziwnie pustej. U nas większy jest ruch nawet na tak peryferyjnych drogach jak z Krynek do Sokółki czy Białegostoku, nie mówiąc o szosie warszawskiej, po której w dzień i w nocy podąża nieprzerwany sznur pojazdów. A tam mijaliśmy jedynie pojedyncze samochody dostawcze i od czasu do czasu osobowe auta. W dodatku niemal wszystkie te pojazdy były archaicznych marek, u nas dawno już zezłomowanych – jakieś uazy, niwy, łady, wołgi czy inne gruchoty.

Akurat na polach kończyła się akcja siewna. Znajomy widok: ziarno i nawozy rozsiewa dwupłatowy samolot – taki sam, jak ten, który jeszcze 15 lat temu krążył nad Krynkami. Nasza przewodniczka, pani ze Związku Polaków na Białorusi, poprawną polszczyzną poinformowała, że mimo zmiany systemu politycznego w białoruskim rolnictwie nadal dominują kołchozy i sowchozy (odpowiedniki dawnych polskich pegeerów). – Siedemdziesiąt lat gospodarki sowieckiej skutecznie oduczyło chęci indywidualnego gospodarowania – powiedziała. – Dziś można już niemal darmo brać ziemię z kołchozu – dodała – ale nikt nie chce, bo i kogo stać na kupno maszyn, budowę budynków itp.?

Z okien busa od czasu do czasu naszą uwagę zwracają też intensywne prace porządkowe na szosie i poboczach. Mijamy ekipy łatające dziury w asfalcie, robotników karczujących drzewa w przydrożnych rowach i malarzy odnawiających przystanki autobusowe. Okazuje się, że trwa jeszcze jedna akcja. Ich prezydent, Aleksander Łukaszenka, zarządził na ten rok kompleksowe sprzątanie i porządkowanie całego kraju.

Szlakiem pisarki Po niecałej godzinie dojeżdżamy do Skidla i skręcamy w stronę Milkowszczyzny, gdzie była niegdyś posiadłość Pawłowskich, rodziców Elizy Orzeszkowej. Nasze autokary zatrzymują się u wlotu porośniętej z obu stron rozłożystymi drzewami alei, prowadzącej dawniej do dworu. Dziś prawie nie zostało po nim śladu. Od przewodniczki dowiedzieliśmy się, że posiadłość była położona przy pocztowym trakcie z Warszawy do Petersburga. Dom, w którym dorastała przyszła pisarka, był obszerny, miał 14 pokoi z podłogami wyłożonymi jesionowym parkietem. W środku była licząca 5 tys. woluminów biblioteka oraz pokaźna kolekcja obrazów. Wokół domu rozpościerał się przepiękny park, urządzony w stylu angielskim. Dzisiejszy krajobraz jest całkiem inny – niemal wszystko zostało zdewastowane, rozebrane, zrównane z ziemią i zaorane. Zachowały się tylko ruiny dawnych zabudowań folwarcznych i studnia, z której Elżunia Pawłowska piła wodę.

Odwiedziliśmy też na pobliskim wzgórzu rodzinny cmentarz właścicieli majątku. Tu również wszystko jest zaniedbane – porozbijane groby, walące się krzyże... Pochowana tam została między innymi siostra pisarki, która zmarła mając zaledwie 13 lat. Średnio co 40 lat (ostatnio w 1999 r.) grób jest odkopywany przez poszukiwaczy kosztowności. Według przekazów dziewczynka została bowiem pochowana ze złotymi pierścionkami na palcach i biżuterią. Wraz z chłopakami z kryńskiego gimnazjum odciągnęliśmy uschniętą sosnę, która złamana leżała na grobie i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Kolejnym miejscem na trasie naszej wycieczki były Bohatyrowicze. Zaszliśmy do lasku na wzgórzu odwiedzić legendarny grób Jana i Cecylii, uwieczniony przez Orzeszkową w “Nad Niemnem”.

– Jak dużo wycieczek tu przyjeżdża? – pytam przewodniczkę.

– W letnim sezonie nieraz 5-8 autokarów dziennie – odpowiada.

– Skąd one przyjeżdżają?

– Z Polski, bo – tłumaczy rozglądając się na boki, by nikt nie słyszał – w Białorusi nikogo to nie interesuje.

Wracamy do Grodna. Po drodze mijamy drogowskazy ze swojsko brzmiącymi nazwami miejscowości: Żyliczy, Mastaulany...

W gabinecie pani dyrektor

I oto znów jesteśmy w gimnazjum. Dyrektor Kornieluk zaprasza wszystkich na obiad. Posiłek jemy nie w szkolnej ogromnej stołówce, ale w kameralnej salce na piętrze. Młoda sympatyczna kelnerka – władająca poprawną polszczyzną – najpierw podała warzywną surówkę, a dopiero potem zupę. Wyjaśniłem młodzieży, że tu obiad wygląda nieco inaczej niż w Polsce. Najpierw je się właśnie surówkę (z chlebem), potem zupę (z chlebem), następnie drugie danie z ziemniakami (i ciągle z chlebem), a na koniec jest kompot i jakieś ciastko na deser. Po moich wyjaśnieniach wszyscy od razu dostosowali się do miejscowych zwyczajów kulinarnych.

Po obiedzie gospodarze oprowadzili nas po szkole. Zajrzeliśmy do biblioteki, mniejszej i większej sali gimnastycznej oraz dwóch krytych basenów pływackich. Ktoś zauważył, że w całym budynku nie ma koszy na śmieci, ale wszędzie jest względnie czysto. Uczniowie nie zmieniają też obuwia oraz uczą się także w sobotę.

Nieco więcej o placówce dowiedzieliśmy się od głównej pani dyrektor Walentyny Makarowej, która przyjęła nas w swym bardzo obszernym gabinecie. – Gimnazjum wielkie, to i mój pokój nie może być mały – objaśniła. Okazuje się, że tak duży gabinet dyrektorski został celowo zaplanowany, gdyż już na etapie projektowania było wiadomo, że szkołę będą odwiedzać liczne delegacje. I rzeczywiście, przyjeżdżają tu niemal co tydzień uczniowie i nauczyciele z całej Białorusi oraz z innych republik byłego Związku Radzieckiego, a także z Niemiec. Odbywają się tu konferencje naukowe, olimpiady przedmiotowe oraz zawody sportowe. Także młodzież grodzieńskiego gimnazjum często wyjeżdża do innych szkół w gości. Pani dyrektor powiedziała, że bardzo liczy na zawiązanie ścisłej współpracy z Krynkami.

Dowiedzieliśmy się, że do gimnazjum uczęszcza obecnie prawie półtora tysiąca uczniów, ale w początkowych latach uczyło się ich dwa razy więcej. Gimnazjum było pierwszą szkołą na najnowszym wielkoblokowym osiedlu, wielkości białostockiego Słonecznego Stoku (20-30 tys. mieszkańców). Bloki pobudowano na terenie parku leśnego Rumlewo, co wywołało protesty ekologów. Nowe budynki powstają jednak nadal. Gmaszyska z wielkiej płyty podchodzą już pod okna gimnazjum. Odciążenie placówki stało się możliwe po zbudowaniu nowej szkoły na sąsiednim osiedlu.

Wieczorem przygotowano nam krótki koncert powitalny w wykonaniu szkolnego zespołu folklorystycznego, a potem była ponadgodzinna dyskoteka. Młodzież nocowała w domach swych rówieśników. Jedynie Przemka zabrała do siebie na noc rodzina ze strony babci, mieszkająca pod Grodnem. My – dorośli – nocowaliśmy w pobliskim hotelu “Turist”.

Stary park i inne zabytki

Nazajutrz czekały nas dalsze atrakcje. Zaraz po śniadaniu wzięliśmy udział w międzyszkolnej konferencji ekologicznej “Pod białymi skrzydłami”, która – jak głosił napis – była poświęcona pamięci... Jana Kochanowskiego. Ale nie polskiego poety, a żyjącego w latach 1894-1942 założyciela ogrodu zoologicznego w Grodnie, rozstrzelanego przez hitlerowców. Po krótkiej części artystycznej i powitalnych przemówieniach uczestnicy zostali podzieleni na kilka grup i rozeszli się w teren. My trafiliśmy do grupy pod opieką dyrektora Kornieluka, z którym zwiedziliśmy otaczający szkołę park leśny Rumlewo. Dziś kompleks ten jest zaniedbany, ale zachowane ślady – wytyczone alejki, wieża ciśnień, ruiny cerkwi garnizonowej – wskazują, że w czasach carskich i przed II wojną światową musiał to być okazały majątek.

Po obiedzie zorganizowano dla nas wycieczkę po mieście. Byliśmy na Starym Zamku, zobaczyliśmy średniowieczną cerkiew z XI w. (tzw. Kałożę), zwiedziliśmy dom-muzeum Elizy Orzeszkowej, zaszliśmy też do farnego kościoła.

Do domu

Na zakończenie było dwie godziny czasu wolnego – po to, by pochodzić po sklepach i kupić coś na pamiątkę. Ale z tym był nie lada kłopot, gdyż towary są tu takie jak u nas i w dodatku przeważnie droższe. Karol chciał kupić zapalniczkę na naftę, ale nigdzie nie mógł takiej znaleźć. Przeglądał też płyty DVD z filmami, które były co prawda nieco tańsze niż w Polsce, ale tylko w wersji rosyjsko- lub angielskojęzycznej. W końcu każdy kupił jakąś niewielką pamiątkę, np. dzbanuszek czy maskotkę, a my – starsi – jakiś lepszy trunek, bo alkohol jest tam bardzo tani.

Po kolacji ruszyliśmy w drogę powrotną. Spieszyliśmy się, by zdążyć przed wieczorną zmianą białoruskich celników. Dojeżdżając do przejścia granicznego minęliśmy dwukilometrowy sznur aut. Pod szlabanem musieliśmy jednak zawrócić, gdyż należało wnieść opłatę ekologiczną w wysokości 3 euro od osoby. Na szczęście nasza pani dyrektor zapobiegawczo zostawiła na ten cel odpowiednią kwotę i po odstaniu kwadransa w kolejce opłatę uiściliśmy. Odprawa paszportowo-celna tym razem trwała nieco krócej (pismo z konsulatu znów pomogło). Ale i tak staliśmy na przejściu ponad godzinę.

– A pan długo stoi? – zapytałem kierowcę opla na białoruskich numerach.

– Pięć godzin, ale to i tak drobiazg w porównaniu z tamtym rokiem, gdy na przekroczenie granicy trzeba było czekać dwie-trzy doby.

– I chce się wam tak stać

– Cóż robić, pan, żiźń takaja...

Po wycieczce do Grodna, mimo że była pełna atrakcji, każdy czuł już zmęczenie. Tym bardziej, że przez dwa dni pozostaliśmy nieco w innym świecie. Jeszcze czekając na przejściu, Przemek poprosił kierowcę, by włączył wideo. Za chwilę wszyscy przenieśli się w całkiem inną rzeczywistość. “Władca pierścieni” podziałał kojąco.

Reportaż jednocześnie ukazuje się w miesięczniku “Tutaj w Krynkach i Okolicy”.