Czasopis

Białoruskie pismo społeczno-kulturalne

07-08/2003


My i... My i religia

1. Jak rozumiem człowieka religijnego

Bóg już nie przemawia do człowieka – człowiek dojrzał, sam musi wiedzieć, co ma robić – tymi krótkimi słowami teologowie kwitują dziś stan religijny człowieka – w pełni cywilizowanego. Do swoich religii ten w pełni cywilizowany człowiek jest jednak w dalszym ciągu przywiązany.

Religia to czynność czy też sposób wiązania się i wiązania z Bogiem, a także z tekstami, uznanymi za pochodzące od Boga – a zarazem jest to stan duszy i to od tego stanu duszy zależy stan świata. Ten religijny stan duszy jako cywilizowany nie może dziś być powodem do z przepełniania umysłu tzw. propagandą fidei, szowinizmami, rasizmami, itd. Na pewno wiąże się z pytaniem ku sobie: czy jestem dobrym człowiekiem w życiu. Na pewno z orientacją ku – chcę i mogę być w życiu lepszy. Dziś cywilizowana głębia religijna albo ulega ograniczeniu do tego jednego budującego wymogu, albo całkowicie wysycha i staje się tożsama z manekinizacją tradycji. Oczywiście są religie, które całkowicie manekinizują ludzi – głębie są zastępowane przez skrajnie zideologizowane strategie i taktyki państwowo-polityczne, co skutkuje obłąkanymi stanami duszy, np. krańcową ludzką bezwolnością, a zarazem gotowością państwowo-polityczną , jak w niektórych odłamach islamu. Człowiek cywilizowany powinien już umieć wyrazić swoje wolne ja, również w formie sprzeciwu wobec manipulacji na jego duszy. Bywa też odwrotnie, szczególnie w chrześcijaństwie – przywódca manekinizuje religię, używając jej do celów państwowo-politycznych, manifestując zażyłość z Bogiem, jakby to był kolega z wojska.

Stawanie się w życiu lepszym jest dziś kategorycznym wezwaniem czy też palącą potrzebą wewnętrzną dla człowieka, który śmie określać siebie mianem religijnego, a to wezwanie-potrzeba zawsze oczywiście realizuje się w relacji ja-Inny. Nieszczęśliwy Inny, twój bliźni, jest nieszczęśliwym Bogiem. To prawda stara jak świat, przedtem wspomagana przez obietnicę nagrody w postaci nieśmiertelności, i to w raju, a dziś – wymagająca jedynie od człowieka klasy duchowej. Jeśli możemy się wtrącić powodując się stanem naszej religijnej duszy w sytuacje obok nas i zapobiec ludzkiemu nieszczęściu lub naprawić krzywdę, to się wtrącajmy.

Inna rzecz: obecnie trwa świadome rozmontowywanie ludzkiej zachodniej trójjedni: kapitalizmu-państwa socjalnego-demokracji, co miało rodowód Chrystusowy, co było domem dla wszystkich, i zastępowanie tego domu przez antydom, przez kapitalizm garstki właścicieli, utrzymywanych przez resztę, jest to kapitalizm bez pracy – i bycie dobrym człowiekiem, przede wszystkim wewnętrznie dobrym chrześcijaninem, staje się po prostu niemożliwe – wilcze prawa w społeczeństwie i produkowanie pokrzywdzonych uchodzą za zaletę. W tym antydomu samo społeczeństwo staje się czystym przeludnieniem, balastem, oficjalnie pogardzanym przez władców, zwanych VIP-ami, praktycznie nietykalnych i nie przestrzegających prawa. W tym antydomu społeczeństwo to coś absoludnie zbędnego – ono wciąż i wciąż rozpaczliwie żąda uwagi – a to dla swych dzieci, a to dla swych chorób, a to dla swych żołądków, a ta społeczna rozpacz wciąż i wciąż brana jest za nieuzasadnioną namolność. Nie jesteśmy chrześcijanami, jeśli bezkrytycznie uczestniczymy w likwidacji demokratycznej trójjedni jako Chrystusowego domu dla wszystkich i dusimy własną wrażliwość w relacji ja-bliźni. A czy nam będzie lepiej w Europie? Nie, bo właśnie trwa rozmontowywanie przez supermocarstwowych buszystów zasady, na której trzymała się Europa – owej trójjedni jako domu dla wszystkich. Europa, zwana dziś przez buszystów pogardliwie “starą Europą”, broni się, jak może – chce się rozszerzyć jako własnie ta “stara”. Propozycja rozszerzenia wyszła od Europy “starej”. I nagle – staroeuropejskiego status quo bronią, rozpaczliwie, beznadziejnie, jedynie Niemcy i Francja. Jaka będzie “nowa” Europa? Taka, jaką podyktują byłe filobuszystowskie demoludy, w tym Polska. Buszyzm zaś stanie się czymś, co będą kontynuowali następcy buszystów. Chrystusowość uległa w byłych demoludach manekinizacji – ogranicza się do pustych frazesów, podobnie jak u buszystów.

2. Jak rozumiem Chrystusowość

Jak już napomknęłam – Chrystusowym ustrojem była nowoczesna zachodnia europejska demokracja, która powstała jako antidotum na komunizm – jako dom dla wszystkich – jako unia państw, gdzie socjalna opieka nie ogranicza się do działań doraźnie charytatywnych. Ale rozpatrzmy rzecz z nieco odmiennej pozycji.

Sądzę, że chrześcijan obowiązuje nie wiara w jakiegoś mglistego Boga, oddalonego od człowieka i nie wiadomo gdzie bytującego. Chrześcijan obowiązuje wiara w Chrystusa. Posługuję się słowem “obowiązuje” bez żenady, bo chrześcijan wiara w Chrystusa po prostu obowiązuje. Rozumiem to jako wiarę w to, co głosił Chrystus. W to, co głosił jako człowiek. W to, że to co głosił jako człowiek, było i jest dobre dla ludzi.

To, że znaczenie zostało przesunięte z tego co mówił na to kim był, jest niedorzecznością, prowadzącą do manekinizacji wiary. On wyraźnie mówił i mówił jako człowiek, że staje po stronie dzieci, kobiet, starców, chromych, ślepych, kalekich, chorych, czyli tych, których barbarzyńcy od wieków upośledzają w swych barbarzyńskich państwach. Do stale upośledzanych doszli Żydzi, inne mniejszości, a dziś uchodźcy i innowiercy. Upośledzani od wieków nadal są upośledzani.

Dziś moja ojczyzna, bratająca się z buszystami, a zatem porzucająca starą Chrystusową Europę, naciska na obecność religijnej preambuły w konstytucji europejskiej. Przecież to żałosne! Przecież to objaw manekinizacji wiary! Lepiej zadbajcie o to, aby dzieci nie mdlały na lekcjach z głodu, aby co roku nie umierało 30 tysięcy obywateli z powodu nieudzielenia pomocy lekarskiej! A tzw. pociechę duchową wraz z preambułami wsadźcie sobie w tyłek.

Takie jest moje wyznanie wiary.

Nadal aktualne, i to paląco aktualne, są słowa Dostojewskiego: “Nawet gdyby prawda była poza Chrystusem, to wolę być z Chrystusem niż z prawdą”. Zważmy: pisarz mówi o Chrystusie, dalekiego Boga usuwając w jeszcze głębszy cień, przesłaniając Boga Chrystusem-człowiekiem, aby przez postępowanie człowieka stawał się widoczny Bóg. Identycznie przedstawiał się ludziom sam Chrystus. Paruzją Chrystusa jest Jego nieustanna teraźniejszość, teraźniejszość Jego pouczeń, Jego stanowczość w opiece nad pokrzywdzonymi – nie ma innej paruzji. Państwo bez takiej nieustannie teraźniejszej paruzji jest państwem przestępczym. Jeśli hiobowe wieści o masowym bezrobociu, bezdomności, żałosnej biedzie 80% społeczeństwa, wszechobowiązujących wilczych (czy też szczurzych) prawach, uchodzą za ustrojowy sukces (a chcą tego dla Europy obcy i nasi buszyści), to wszelkie słowa o byciu narodem chrześcijańskim uznajmy za pobożne pierdoły chrzczonych pogan. Za marnotrawienie chrztu.

3. Co nam daje nasz kościół.

Jest tu coś istotnego, a niedodumanego lub źle dumanego, albo spychanego przez nas. Otóż gorzej jest być w Polsce prawosławnym, niż Białorusinem. To nasza innowierczość jest represjonowana, a nie narodowość. Jeśli ktoś poniewiera Białorusinem, to przez jego innowierczość, kacapstwo domyślne jako pewnik. Znowu mamy ten nasz stan stałej deprymującej przykrości, kiedy w polskich wierszach czytamy, że Europa to katolicyzm i gotyk, kiedy w albumie z zabytkami mamy pomijane zabytkowe cerkwie, i tak dalej. To sytuuje nas od razu jako nie-Europejczyków, jako gorszych, drugorzędnych. Nie istniejemy jako zachodnie Bizancjum, jako Florencja. Musi być gotyk i już, choć ten gotyk wcale nie przyjął się na Podlasiu czy Białorusi. Choć najwspanialsi poeci w Europie wchłaniali Florencję, a nawet Rosję, jak np. Rilke.

Musi być gotyk. Dostaję bez przerwy tym gotykiem w mordę. Od ślepych na Florencję. I od ślepych zresztą na sam gotyk – ślepych do tego stopnia, że jeśli budują dziś kościoły, to za wszelką cenę chcą w nich uzyskać nowoczesną linię gotyku czy też postgotyku, a produkują taśmowe potworki, jakieś niebotyczne hale dworcowe. Ciężkie, zwaliste, odstręczające. A obok zawsze stoi piękny stary kościółek – jego niechciane piękno po prostu poraża, zwala z nóg. Czy długo postoi? Nie pasuje do brzydkiej bryły nowego kościoła. Katolicy pytają mnie: Czy widziałaś te okropne kościoły w wioskach po drodze z Olsztyna do Białegostoku? Kto to nam robi? Jak widać, bez względu na wyznanie, ludzi jednoczy wrażliwość na piękno, które buduje. Nowe kościoły nawet za trzysta lat nie nabiorą patyny, która przyciągnie oko estety i miłośnika zabytków.

Tak. Uwielbiany gotyk przeszedł we własną karykaturę – oto czym zaowocowała pełna ślepota na inną linię.

Ale dalej, o nas.

Żyjemy wśród ślepych na Florencję – na zachodnie Bizancjum, bo my przecież stanowimy sobą zachodnie Bizancjum.

Nasz kościół daje nam represję. Przede wszystkim represję.

Powtórzę zatem uporczywie: stawajmy się zatem w życiu po prostu lepsi.

To nowoczesne uproszczenie pozwala żyć pełnią religijności i uszlachetnia nasz represjonowany kościół. Represjonowany najpierw poprzez ustawianie go jako podrzędnej drugorzędności, a następnie rugowany z wyobraźni i uwagi. W naszym kraju każdy boi się słowa Bizancjum i w ogóle Bizancjum jak zarazy. Jesteśmy stwarzani jako zaraza – boją się nas jak zarazy. Nasze i ich limbo. Intelektualne znieruchomienie napastnika i ofiary. Oni skostnieli, więc napastują. Myśmy skostnieli, więc jako ofiara bierzemy w mordę.

Ale my zarazą nie jesteśmy. Jeśli tylko stajemy się wewnętrznie lepsi, szlachetniejsi, pełni klasy, to tworzymy piękne zachodnie Bizancjum – Florencję. Nasi biskupi nie palą książek Evdokimova, jak to się zdarza w Rosji, w Bizancjum Wschodu. Musimy dawać światu jak najwięcej takich teologicznych umysłów, jak Evdokimov. Teologicznych czy innych, wynikających z naszej odmienności, uświadomionej jako europejska i propagowanej jako ponętna, pożądana. Penderecki, który nie jest jednym z nas, stworzył przepiękne dzieło muzyczne pt. “Jutrznia” napełnione zachodnim Bizancjum, cudowną Florencją. Czy stać nas na coś podobnego? Nas, stale biorących w mordę? Czy musi nas ta sytuacja kurczyć, kulić, szpecić pokornym milczeniem? Moje pytania zapewne zawisają w pustym powietrzu.

4. O byciu sobą

Siłą rzeczy słuchamy tego, co mówią katolicy Rzymu, w tym papież, choć rugujemy go z naszej wyobraźni i uwagi. Rugujemy jednak nie jak podrzędną drugorzędność, nie jak zarazę. Płyniemy przez życie obok siebie – nie wysłuchując się. Ale coś z niego bierzemy – nasi duchowni zaczęli używać papieskiego określenia “cywilizacja śmierci”, “walka z cywilizacją śmierci”, “przeciwstawianie się cywilizacji śmierci”, itepe.

Nasze idiotycznie powierzchowne media stawiają znak równości pomiędzy tym określeniem a wykonywaniem aborcji i eutanazji.

Skoro określenie “cywilizacja śmierci” weszło do naszego religijnego słownika, to pomówmy o tym. Zadajmy pytanie: co to jest ta “cywilizacja śmierci” i poszukajmy innej odpowiedzi, niż tylko ta automatyczna, że to “aborcja i eutanazja”.

Pytanie i odpowiedzi, raczej jedną jasną odpowiedź, bo tu jest jedna jasna odpowiedź, przedstawię w formie mego dialogu z przyjaciółką, emigrantką (Jot), żyjącą od wielu lat w Londynie. Jest menadżerem od spraw kultury i biznesu i głęboko wierzącą katoliczką.

Jot: Świat w tej chwili stał się cywilizacją śmierci.

Ja: Mówisz jak papież. On ciągle o tym ględzi, cywilizacja śmierci, cywilizacja śmierci. Mam już dość, bo każdy ma dość. To przecież bębnienie przeciwko aborcji i eutanazji.

Jot: Jaka aborcja, jaka eutanazja! Coś ty. To nie o to chodzi!.

Ja: No to o co? Przecież tak wynika z mediów. Cywilizacja śmierci, cywilizacja śmierci, powtarzają to i powtarzają po papieżu i zaraz dają tę aborcję i eutanazję. To nie jest takie proste.

Jot: No właśnie, to nie jest proste. Chodzi o to, że na Zachodzie, a Londyn tego przykładem, rozprzestrzeniło się pewne kuriozum, wszędzie, w filmie, literaturze, zwyczajnym życiu, prokuraturze, dosłownie wszędzie – jest to tzw. bycie sobą.

Ja: Bycie sobą tworzy cywilizację śmierci? O czym ty mówisz.

Jot: Bycie sobą polega na tym, że wkładasz cały kunszt, całą energię życia w realizację swego celu życia. To jest ok, to fajne, prawda? Rzecz jednak w tym, że się jednakowo ceni i docenia złodzieja, notorycznego mordercę i człowieka dobrego i uczciwego. A niekiedy tego negatywnego człowieka ceni się bardziej. Prokurator, na przykład, lepiej traktuje złodzieja, który był po prostu sobą, trudno go było przyłapać na gorącym uczynku, bo był mistrzem w swym fachu, niż jednorazowego złodzieja, który ukradł bułkę w sklepie, bo był głodny. Prokurator zachwyca się kunsztem złodzieja, uważa go za partnera, podczas gdy pogardza tym głodnym człowiekiem, bo ten nie był zdolny do ucieczki i dał się przyłapać na pierwszej kradzieży, zatem nie stał się godnym przeciwnikiem. Jego złapanie było za proste, nazbyt łatwe. Cóż to za przeciwnik. Od razu nieudacznik. I to podwójny, bo również życiowy. No i tak dalej. Notoryczny morderca, realizujący bycie sobą, trudno wykrywalny, sprytny, wzbudza podziw. I to jest ta cywilizacja śmierci – równoprawne traktowanie każdego bycia sobą, jeśli tylko jest szczere, oddane swojej sprawie. Po prostu: bycie sobą. Bądź sobą, kimkolwiek jesteś. Będziemy cię podziwiać tą samą dozą podziwu, którą podziwiamy każdego innego. Wszystkie ludzkie postawy, złe czy dobre, są jednakowo cenione, jeśli wynikają ze tego szczerego bycia sobą. Rozumiesz? Krańcowa relatywizacja stanowisk ku budowaniu w mentalności ludzkiej równowartości czynów.

Ja: Ach więc to to jest ta cywilizacja śmierci, o której mówi papież? To takie bycie sobą. Nieźle.

Jot: Byłe demoludy nie przeżyły tego apogeum bycia sobą.

Ja: Rozumiem. Słowa papieża są kierowane do ludzi jako takich, do ludzkości, a u nas są albo niezrozumiałe, albo kojarzone z aborcją i eutanazją. Odbierane jako uporczywe bębnienie o czymś, czego w pełni nie rozumiemy ani nie doceniamy.

Jot: Cywilizacja śmierci jest dążeniem do wzajemnego wybijania się, okradania, oszukiwania, no bo jeśli każde bycie sobą jest dobre, to wiadomo, że zło będzie owocowało sobą jako nadmiarem, którego mogłoby nie być. Że będzie więcej złego, niż było kiedykolwiek w dziejach ludzkości. Zresztą już tak jest. Jak na totalnej wojnie, gdzie dwaj wrogowie strzelają do siebie, ale w pełni doceniają siłę i kunszt drugiej strony i przymuszają obywateli do bycia kibicami. Wybronić notorycznego mordercę od stryczka, o, to dopiero wyzwanie dla prokuratora. Obywatelu, kibicuj prokuratorowi. Prokuratorowi czy politykowi.

Ja: Niebawem to wielbienie bycia sobą przyjdzie do nas szeroką falą, choćby nie wiem co. A ja, ależ ja nie chcę takiego docywilizowania.

Bardzo wiele mi dała rozmowa z Jot. Jej głęboki katolicyzm jest zarazem mądry – tą głęboką spokojną mądrością, jaka cechuje Polaków z inteligenckich domów. Ach, to tak: “bycie sobą” jest niemal sprawą filozoficzną, ale w rzeczywistości tylko pomyloną filozofią życia, równoprawnością zła i dobra w nas. A dotychczas (jakże naiwnie!) sądziłam, że to określenie jest tym samym, co życie wg własnej tożsamości w szerokim dobrym sensie (płciowej, narodowej, religijnej), że to życie wg posiadanych talentów, że to buduje, a nie że to ma konotacje wyłącznie w relacji dobro-zło.

Ale przecież moje wezwanie do bycia jak najlepszymi w zachowywaniu podstawowej i jedynej normy: będę lepszy – będę lepszy, ale nigdy w wykonywaniu zła – nic nie traci przez to, że te normę gdzieś tam w wielkim świecie sponiewierano.

Bądźmy na początek lepsi dla siebie. Dla nas Bizantyńczyków. Chyba ta moja prośba zawisa w pustym powietrzu.

Bycie sobą jako bycie lepszym – o, jakże to mało, jakie to niemodne, jakie nudne, za banalne, nazbyt wyświechtane.

My, zachodni Bizantyńczycy, na swoją obronę nie mamy jednak niczego więcej.

Nasze białoruskie LIMBO

Limbus po łacinie znaczy: krawędź, skraj piekła. Oraz częściej używa się terminu limbo na określenie intelektualnego znieruchomienia tzw. ludzkości. Nie można rozpatrywać białoruskich problemów przy pomocy wczorajszego języka, bo mamy n o w e g o Białorusina, pogrążonego w limbo, własnym i całoziemskim, i musimy tę osobę ogarnąć, czy nam się chce czy nie – musimy wiedzieć, kim dzisiaj jesteśmy. Interesują mnie relacje twórca-odbiorca, bo właśnie tymi relacjami żyją narody cywilizowane. Narody wprowadzające w to miejsce relacje typu szmal-chleb-igrzyska są narodami cofającymi własne ucywilizowanie. Ponadto: mam na myśli twórcę profesjonalnego i odbiorcę świadomego, zdolnego do percepcji dzieła najwyższego czy też przyzwoitego lotu – to jest mój punkt odniesienia. Ogólnoświatowe limbo cofa wiele narodów w rozwoju poprzez forsowanie relacji szmal-chleb-igrzyska. A jak jest z nami? Jakie jest nasze limbo?

Zaobserwowałam, że tkwimy w stanie ciągłej deprymującej przykrości. Czym to jest, ta nasza przykrość jako stan permanentny?

Żyjemy w diasporach – wyłącznie. Nie mamy czegoś, co się zwie Macierzą czy naszym narodem. Po prostu nie mamy ani dużej ojczyzny, ani dużego narodu – pogódźmy się z tym. Nie możemy wyjechać do swoich, do ojczyzny, bo tego nie ma. Kiedy słyszymy dobrze znany slogan “jak ci się nie podoba w Polsce, to wynocha na Białoruś”, to prostu wyjemy z bólu. Na Białorusi Białorusini to też diaspora. Nie mamy potężnej literatury o światowym zasięgu, ani naszego filmu tej samej potęgi, ani światowego teatru, ani w ogóle nic w sferze kultury, co by kierowało uwagę świata w naszą stronę nie tylko na zasadzie pędu za ciekawostką etniczną. Nic nie mamy.

Jesteśmy niemi.

Folklor? A do diabła z nim, jeśli nie owocuje potężną sztuką profesjonalną. Pośpiewać w domu, potupać na prowincjonalnej estradzie, powyplatać trochę “wybitnych” koszyków – każdy może. I rzeczywiście może robimy właśnie to. Pokażą nas czasem w TV, trudzących się nad wyplataniem kolejnego “wybitnego” koszyka albo zaszeptującego choroby – gdzieś tam, w głębokich lasach.

A jeśli mieliśmy jednostki wybitne, to pracowały one jednoznacznie na rzecz polskości, Moniuszko czy Kościuszko. A w tej chwili, kiedy się nowy wiek dopiero zaczyna – czy jesteśmy świadomi, kto jest z pośród nas wybitny? Kogo z naszych twórców należy wynosić, choćby poprzez ustanowienie liczącej się nagrody (choćby symbolicznie złotówkowej) i wykorzystywanie wszelkich komercyjnych dróg w celu popularyzacji dzieł wybitnych? Nie, bo zdychamy w naszym limbo i gdzieś mamy wybitnych, już nie mówiąc o tym, że dokładnie tak samo gdzieś mamy rozeznawanie się, kto wybitny, a kto mierny. Ojczyzna Białoruś też nie chce tego wiedzieć. Zamiast tego mamy tam wypychanie twórców na emigrację albo duszenie i tępienie.

Dalej. Mówimy: wytworzyliśmy w Polsce drugą literaturę, naszą, że to światowy ewenement. Dobrze, ale co to za literatura, która nie dociera z Podlasia, z Białorusi, do mnie, do Olsztyna? Czy jest aż tak niszowa, czy aż tak błaha? Dlaczego właściwie, poza S. Janowiczem, nikt z polskich Białorusinów, mi nie przysyła swoich utworów? Jedynie od Janowicza otrzymam ponadto coś z literatury tworzonej na Białorusi. Przykro, że w ten sposób wiszę i powiewam u swoich. Diaspory, aby żyły, muszą się bardzo intensywnie komunikować i bardzo popierać. Nie popieramy się, nie komunikujemy się – bardzo śmieszna diaspora. Jakie to przykre.

Dlaczego ta nasza literatura nie istnieje w powszechnym polskim obiegu, dlaczego nikt jej na bieżąco nie tłumaczy? Mam wrażenie, że to wszystko kotłuje się we własnym gronie, getcie, że poeci piszą dla poetów, pisarze dla pisarzy, że im z tym dobrze. Wszelkie getto przeraża mnie. Mogłabym Was tłumaczyć na język polski, naprawdę robię to świetnie. Ponadto uważam, że jeśli ta literatura jest lub była tłumaczona, to źle, ohydnie, zwłaszcza poezja – jakoś tak nienowocześnie, że tłumacze używają zamierzchłego stereotypowego języka, odstraszającego polskich czytelników. Mnie zresztą też. Przykre.

Moja osobista przykrość.

Dobrze, że jest pismo “Annus Albaruthenicus”, fantastycznie. Genialny pomysł. W pełni europejski i światowy. Promujący nas, twórców, na Europę i świat. Tyle że autor tego pomysłu jest osaczony zawistnymi wilkami jak zając na jasnej polanie i uzależniony od dotacji jak od kroplówki. Przykre.

Przykre dla tych, którym nie wystarcza klecenie utworów na poziomie “wybitnych” koszyków.

Moja osobista przykrość.

Gdybyż tak “AA” był pismem prywatnym, prężnym, niezależnym na wzór amerykańskich pism prywatnych, o, gdybyż! Czy my w ogóle mamy rozumnych biznesmenów? Takich, którym zależałoby na przekazywaniu w ręce profesjonalnych autorów opowiadania swego białoruskiego i człowieczego losu?

A wreszcie kuriozum: nie mamy nas samych. Nie ma nas w Polsce! Wg wstępnych danych spisu, jest nas co najwyżej ze czterdzieści tysięcy. A miało nas być trzysta tysięcy czy nawet więcej, jak by wynikało ze statystyk UE, którymi nie tak dawno z przyjemnością delektowałam się. Przykre.

Przykrość, której nie można stłumić. Czy ta zaniżona nasza liczba ma jakiś związek z notorycznym wypisywaniem naszych danych ołówkiem przez rachmistrzów i następnie poprawianiem tego na narodowość polską? Jeśli tak jest, to pytam: dlaczego nam to zrobiliście, Polacy? A może po prostu popełniliśmy zbiorowe samobójstwo? Tym bardziej przykro.

A kto zatem ostał się jako my-jeszcze żywi? Czy sami niegramotni staruszkowie, czy solidnie wykształcona inteligencja i twórcy? Jeśli tylko staruszkowie, to tym bardziej nas nie ma i tym bardziej przykro. A jeśli sama inteligencja, to gdzie reszta? Komu mamy opowiadać o białoruskim życiu? Właśnie. Komu? Sobie tylko? Chyba powinniśmy Polsce i światu, prawda? Polsce i światu to my opowiadamy o jednym Leonie Tarasewiczu, dawno odkrytym przez świat i Polskę. Nikt nie potrafił w porę opowiedzieć Polsce i światu o wybitności jeszcze nie wypromowanej, np. Tamary Tarasiewicz. Sama się opowiedziała, emigrując do USA – i stamtąd będzie opowiadana Europie, a zatem Polsce. Takie to nasze piekielne buty. Przy czym – ich dzieło artystyczne nie Białorusinów rozsławia, i nie Białoruś, my oczywiście możemy się cieszyć, że to nasi, ale oni będą postrzegani przez świat jako Polacy z Polski, przed czym się zresztą nie będą bronić. Bo w dziele artystycznym ceniło się i ceni jego uniwersalność, przypasowanie się do człowieka, a nie do wąsko rozumianej folkorystycznej plemienności. I – jesteśmy dwukulturowi, czy nawet multikulturowi, bardzo podobni do Żydów, lecz niestety – rozsypani, skłóceni, wobec siebie wredni, nie zdolni do wytwarzania kultury mieszańców czy tych Innych tak prężnie, jak to od wieków czynią diasporowi Żydzi. Nie ma wśród nas np. filozofów rangi europejsko-światowej ani noblistów. Noblisty jednego choćby. Choćby z pogranicza polsko-białoruskiego. Jakby istniał taki kandydat czy kandydatka tu i teraz w Polsce, to i tak raczej byśmy go spostponowali, zmarginalizowali, zamiast przyczynić się do kandydowania. Deprymująca przykrość. Bykau? Może on dostanie Nobla? Może. Ten Nobel nie zmieni jednak szeregu naszych wrednie skłóconych diaspor w naród, ani nie zwróci trwałej uwagi świata w naszą kulturalną stronę.

Sprawa tożsamości narodowej to sprawa ludzi dorosłych, dojrzałych. Młody człowiek zazwyczaj nie zaprząta sobie głowy rozmyślaniem o narodowości. Jego sprawą jest rośnięcie i same ucieczki – od domu, od ojczyzny, od narodowości, od mentalności rodziców. A potem jest wielki powrót. To te wielkie powroty są sednem kultury, literatury, itede. To te wielkie powroty odnajdują to, co zdawało się ginąć. Jak dobrze przytulić się do starych progów, móc je ucałować i ucałować nie utraconą ziemię wokół nich. Jak dobrze znać to uczucie, że gdzieś na świecie jest ciepły kąt, gdzie długo nas oczekiwano i oczekiwano z otwartymi ramionami. Gdzie chcą wiedzieć, co myśmy przemyśleli i gdzie my wysłuchamy tych, co nas oczekiwali. Gdzie jest dużo, dużo naszych zwyczajnych ludzi. Nie mamy tej cennej wymiany myśli pomiędzy twórcą a zwyczajnymi ludźmi.

Dokończenie w następnym numerze