Czasopis

Białoruskie pismo społeczno-kulturalne

05/2003


Wspomnienia

7. Z zabaw dziecięcych. Gotowych zabawek nie mieliśmy żadnych, dosłownie żadnych. Wszystko robiliśmy sami. Z patyków, kasztanów, żołędzi, szyszek, kamyków, błota i gliny. Umawialiśmy się na przykład, że to coś będzie krową, tamto koniem, owcą, cielakiem, kurą i tak dalej. Paśliśmy te swoje stada, pędziliśmy do wodopoju, krowy doiliśmy, a na noc zaganialiśmy do zagrody zrobionej z patyków.

Taradynki i dorożki

Jeździliśmy konno – tyle że koń to był zwykły kij włożony między nogi (wio, wio! – poganialiśmy wierzchowce). Mieliśmy i rowery – ale jakie rowery! Nazywaliśmy je taradynkami. Była to zwyczajna fajerka od płyty kuchennej, albo pokrywka od dużego garnka, rzadziej obręcz od starego roweru. Specjalnie wyginało się gruby drut, w to wygięcie wkładało się koło i – do przodu! Biegaliśmy pchając przed sobą taradynki. Niektórzy spece mocowali koło na szpulce od nici, dzięki czemu lżej się obracało. Był to lepszy, „cichy” rower, który nazywaliśmy balonówką. Tylko nielicznie je mieli, a ci inni często prosili tych szczęśliwców, żeby pozwolili im przejechać się na takim rowerze.

Przez naszą wieś jeździły dorożki. My też mieliśmy swoje własne dorożki. Brało się długi sznur, zakładało na kark, potem przeciągało się pod pachami, a za końce sznura chwytał woźnica (końmi często były dziewczynki). W środku, pomiędzy woźnicą a konia, wchodził pan, którego trzeba było podwieźć. Woźnica poganiał konia, krzyczał: wio, wio!, koń ruszał i cała trójka biegła do przodu. Czasem były sprzeczki, kto będzie koniem, a kto panem, mimo że biec i tak musieli przecież wszyscy. Były i przyśpiewki przy tej okazji:

Ostrożnie Jasieńku, nie zatnij bacikiem,

Bo drugi raz Kasia nie będzie konikiem.

Była też taka zabawa kamykami. Rozrzucało się na piachu 5-6 kamyków, potem jeden kamyk podrzucało się prawą ręką do góry i zanim on spadł trzeba było tą samą ręką zebrać jak najwięcej kamyków z ziemi. Trzeba też było złapać spadający kamyk. Mieliśmy też różne zabawy z piłką. Piłkę musieliśmy sami zrobić. Zazwyczaj pomagała mi w tym mama. Gdy na wiosnę krowy zaczynały się lnieć, czyli zrzucać sierść, zbieraliśmy jej jak najwięcej. Moczyło się ją potem w gorącej wodzie i lepiło się z niej kulę, coraz większą i większą, aż nabrała odpowiednich rozmiarów. Im woda była gorętsza, a kula lepiej wygnieciona, tym piłka była mocniejsza.

Chłopcy grali też „w noża” i „w pole”. Na piasku rysowało się prostokąt, dzieliło się na dwa kawałki. Każdy z grających miał swój kawałek. Stawał nogą na tym kawałku, zwanym „polem” i starał się, nie schylając się, rzucając wbić nóż w „pole” przeciwnika. Gdy się udało, grający prowadził linię przez zajęte „pole”, pytając, który kawałek może odebrać. Po przyłączeniu nowego nabytku, całą operację powtarzano aż do momentu, gdy rzucającemu nóż się przewrócił i nie wbił w ziemię. Wtedy inicjatywę przejmował przeciwnik. Przegrywał ten, któremu zostało tak mało ziemi, że nie mógł postawić nogi nie wchodząc na teren przeciwnika.

Huśtawka pod lasem

Starsza młodzież organizowała zabawy i potańcówki. Koło szkoły zbudowano z drewna specjalną platformę, jakieś 20 na 20 metrów. Podłoga zrobiona była z ładnych heblowanych desek, dookoła znajdowała się ława z oparciem, a w którymś rogu podwyższenie dla muzykantów. Na platformę wchodziło się przez ładnie udekorowaną bramkę. Zabawy organizowano przy różnych okazjach. Wstęp był zawsze wolny. Orkiestrę opłacali chłopcy – ustalali cenę i dzielili się równo kosztami. Dziewczyny, żonaci i młodzież z innych wsi nie płacili nic.

Pod lasem na końcu wsi zbudowana była bardzo wysoka huśtawka. Stały cztery słupy z odciągami, głęboko zakopane, a u góry odpowiednio połączone. Zaczepione były na nich dwie długie żerdzie i ławeczka. Chłopak stawał z dziewczyną na ławeczkę i rozhuśtywał się, mocno się odpychając. Dziewczyny nie nosiły wtedy spodni – spinały odpowiednio spódnicę agrafkami. Zdarzało się, że taka agrafka się rozpinała i spódnicę podwiewał wiatr. Dziewczyna krzyczała, piszczała, chciała zatrzymać huśtawkę, ale chłopak jeszcze mocniej ją bujał. Śmiechu było przy tym pełno, a plotek starczało aż do następnej niedzieli.

Przepiłowana chata

Nasz dom, jak na ówczesne warunki, był ładny i okazały. Stał szczytem do ulicy. Z tej strony były też dwa duże okna – miały trzy pola szyb. Żadne z okien nie otwierało się, nie było dubeltów, czyli podwójnych okien. Dlatego zimą szyby zawsze były zaszronione. Podwórko było od wschodu – też wychodziły na nie dwa duże okna. Pomieszczenia rozmieszczone zostały następująco: kuchnia – od ulicy i zachodu, duży pokój – od wschodu; była też komora, sień i jeszcze jakiś pokoik.

Gdy wujek Sergiusz, który z nami mieszkał, ożenił się, nastąpił podział majątku. Wszystko podzielono na pół: ogród, stodołę i dom. Wujek piłą przeciął chatę na pół i zabrał swoją część. Tata musiał więc dobudować nową ścianę od strony południowej. Dobudowana ściana opierała się na trzech kamieniach. Pomiędzy gruntem a podłogą była wolna przestrzeń, można było tam włazić, aż do fundamentów pod piecem chlebowym i dalej, aż do ulicy. Można było też bawić się w chowanego.

Na zimę tata ocieplał cały dom pryźboju i zatykał wejście pod podłogę. Pryźba wypełniona była przeważnie sosnowym igliwiem, zwanym szekutom. Sięgała od ziemi do okien, a nieraz i pod samą strzechę. Tak zabezpieczona chata była ciepła i sucha. Aby konstrukcja pryźby była stabilna, po rogach domu wkopywało się w odpowiednich odstępach cztery słupy i przywiązywało do nich żerdzie. Pomiędzy żerdzie a ścianę domu upychało się szekut. Dopiero gdzieś w marcu pomału wyjmowało się to igliwie. Paliło się nim w piecu kuchennym.

Sień, pokój, kuchnia

Rozkład domu był typowy dla większości wiejskich mieszkań. Z podwórza wchodziło się do sieni. W sieni stały żarna, beczka z kapustą, beczka ze zbożem, osypka dla świń, cebryk do przyrządzania pokarmu dla świń i kur, korytko, jakaś leżanka i drobne narzędzia. Z sieni wchodziło się do dość dużego pokoju z trzema oknami. Od wschodu z prawej strony stała pod oknami dość długa ława sięgająca aż do stołu, który stał w rogu pokoju pod świętymi obrazami. Główne miejsce zajmowała dość duża ikona przedstawiająca Świętego Mikołaja. Była gruba, oszklona, posiadała piękną, wytłaczaną, srebrną szatę. Ikona była dodatkowo udekorowana szerokim, pięknie haftowanym, białym ręcznikiem. Oplatał ją od góry do dołu niczym chusta twarz wiejskiej kobiety. U dołu ręcznik ładnie się rozszerzał, ukazując pięknie wyszywane czerwono-żółte kwiaty, niżej – ozdobne hafty zakończone frędzlami. Podobnie ozdabiane ręczniki, tylko nieco mniejsze i na mniejszych ikonach, wisiały jeszcze dwa, na ścianie nad ławą. Święty Mikołaj wraz z ręcznikiem był posagiem mamy, który otrzymała od swojej matki, a mojej babci.

Był to, można powiedzieć, pokój reprezentacyjny. Po jego lewej stronie stało ozdobne łóżko, na którym nikt nie sypiał. Wysoko wypchany owsianą słoma siennik przykryty był tkaną płachtą.