Czasopis

Białoruskie pismo społeczno-kulturalne

05/2003


Mir i okolice

Zamek w Mirze przed odbudową3. Władysław Syrokomla w swoim pamiętniku Wędrówki po moich niegdyś okolicach, podaje przywileje, którymi książę Krzysztof Sierotka Radziwiłł obdarzył mieszczan mirskich. Pisze: Mieszczanie tutejsi nigdy nie byli obdarowani prawami Magdeburskimi, a tylko przywilejami z 1599 r., które zabezpieczały im nadaną własność, że mogli swobodnie między sobą wynajmować, sprzedawać i zapisywać wydzielone grunty zostające pod główną zwierzchnością dziedziców. Dodajmy jeszcze od siebie, że do właściwego uwłaszczenia było póki co daleko. A zatem Mir nigdy praw miejskich nie posiadał i o takowe się nie ubiegał. A Radziwiłłowie, choć liczna rodzina, nigdy na stale w Mirze nie mieszkali. Był w Mirze zamek, dwie cerkwie, kościół, ale ratusza – nigdy nie było.

Choć w czasach II Rzeczpospolitej Mir przezywał rozkwit, to wcale nie łatwo było do niego dojechać. Prowadziły tu bowiem jedynie kręte polne drogi, które gmina bez powodzenia starała się naprawiać. W samym miasteczku dopiero w latach 30. wybrukowano polnymi kamieniami dwie główne ulice. Wodociągów i kanalizacji Mir nie miał. Teraz też są jedynie szamba i ustępy zbite z desek.

Moje trzy powroty

W końcu drugiej dekady sierpnia 1988 roku, po pewnych przygotowaniach, odważyłem się pojechać na Białoruś, czyli do ZSRR. A jakie to były przygotowania! W konsulacie sowieckim w Gdańsku przy ul. Batorego powiedziano mi, że jeżeli chcę jechać odwiedzić groby rodziców, to muszę się wpierw upewnić, czy te groby na pewno istnieją. Trzeba więc najpierw pisać do polskiego konsulatu w Mińsku albo do Czerwonego Krzyża. Napisałem do jednych i drugich. Z Czerwonego Krzyża odpisali zaraz, że to nie ich sprawa, natomiast z konsulatu z Mińska przyszła wiadomość, że groby są i to w niezłym stanie. Z tą informacją poszedłem znowu na Batorego i tam otrzymałem stempelek do paszportu, dzięki któremu mogłem już pojechać.

I tak 18 sierpnia 1988 roku znalazłem się u swojej rodziny za granicą. Była niedziela wieczór. Następnego dnia postanowiłem wybrać się do Mira. W tę podróż ruszałem z bijącym mocno sercem – jak to tam teraz wszystko będzie, po 49 latach, wyglądać? Do Nowogórek poszedłem pieszo, stamtąd o godzinie ósmej rano odjeżdżał mój autobus. Ranek był chłodny. Dzisiejszy krajobraz wydawał mi się ten sam, ale ścieżki, po których niegdyś chodziłem, nie były już te same. Nowogórki, choć ciągle w tym samym miejscu, nie były już dawnymi Nowogórkami, które zapamiętałem z dawnych czasów. Na końcu wsi dosiadło się kilka osób i ruszyliśmy. Krajobraz jakże inny od tamtego dawnego – nie ma już pałosek, miedz, zamiast tego równa, niczym nie zmącona przestrzeń dojrzałego zboża.

A oto i Mir. Najpierw zobaczyłem cmentarz tatarski – zupełnie ten sam cmentarz. Stare, wysokie sosny, wyciągnięte na 30 może metrów, a między grubymi pniami pomniki w formie ociosanych kamiennych bloków, z jednej strony wygładzonych, pokrytych niezrozumiałymi znakami-napisami. Jakby się tu nic nie zmieniło. Te same mohiłki, które widziałem mając cztery lata, zobaczyłem teraz jako 76-letni człowiek. Zawsze wśród tych grubych sosen. Nikt nie pamięta, żeby były kiedykolwiek małe. Pewnie i Władysław Syrokomla widział je takimi samymi, gdy przed laty przemierzał te strony.

Wjechaliśmy do miasteczka ulica Mirańską, obecnie 17 wieraśnia. Ukazała się moim oczom cerkiew, a za nią plac – część dawnego rynku. Zauważyłem w głębi dwa stoliki, przy których kobiety sprzedawały jabłka, gruszki, śliwki (chyba z własnego sadu). Zapytałem o cenę... Słyszę, że ileś tam kopiejek. Tylko tyle zostało po dawnych wielkich targach.

Poszedłem dalej, w stronę kościoła, tym samym chodnikiem, co przed laty. Pustki. Zatrzymuję się, rozglądam. Spotkałem jakąś starsza kobietę. Widząc mnie z plecakiem zatrzymała się i sama zaczęła rozmowę. Tłumaczyła, że tu śródmieście, że wszystko się w czasie wojny spaliło... Przypomniały mi się nagle niegdysiejsze uroczystości z okazji rocznicy Konstytucji 3 maja. Staliśmy tu, pod pomnikiem Kościuszki, kilka szkół w szeregach. Ludzi na pół rynku, ktoś głośno przemawia z trybuny, a my śpiewamy „Witaj majowa jutrzenko...” Przemawiający kończy słowami: „Najjaśniejsza Rzeczpospolita Polska niech żyje!”, a wszyscy zebrani odpowiadają trzy razy: „Niech żyje...!”

Zacząłem obchodzić wokół kościół – strasznie tu pozarastało. Zajrzałem przez dużą szparę do środka – pod ścianami pełno śmieci. Przykry widok. Ulicą Kościelną poszedłem w dół, w stronę Zamku. Wtedy nie był jeszcze remontowany. Obszedłem go naokoło – żywej duszy nie spotkałem. Pamiętam, że jedna wieża od strony parku była pęknięta aż do pierwszego piętra. Po opartej o ścianę czterometrowej płycie wdrapałem się, żeby spojrzeć na okolicę. Park wyglądał jak teren rekreacyjny, gdzieś tam dalej bawiły się dzieci. Czworaki dla służby zamieniono na parterowy blok, a tam, gdzie była gorzelnia Horodzieja, stał wysoki komin, z którego stale unosił się dym. Życie toczyło się swoim torem.

Wróciłem do miasta. Poszedłem na ulicę Głuchą, gdzie u Jarmołowiczów mieszkałem zimą 1928/1929. Stał tu teraz inny drewniany dom. Napotkanego starszego mężczyznę zacząłem wypytywać o Jarmołowiczów, czy jeszcze ktoś z nich żyje. – Nie – mężczyzna pokręcił głową. – Jany usie paumirali. Astałasia tolki heta Sonia, szto wyszła za Ihnata Jarmałowicza, ale jana wyjechała dzieś da Saligorska... Dobrze pamiętałem tę parę, przecież mieszkałem tu, gdy było ich wesele.

Żegnaj Zina

Ruszyłem w stronę ulicy Żuchowickiej – w okresie II Rzeczpospolitej ulica 3 maja – do państwa Pawłowskich. Ale w miejscu, gdzie był ich domek, zobaczyłem tylko pusty plac. Zapytałem napotkaną starszą kobietę, czy żyje jeszcze ktoś z Pawłowskich. – A tak, żywie jaszcze Zina, staruszka i Wałodzia, ale jon użo wielmi słabieńki – odpowiedziała. I dodała: – Zina wielmi ucieszycca, jak wy da ich zajdziecia. Zacząłem się zastanawiać, czy iść w odwiedziny – żeby mieć choć jakiś drobny prezent. Nie wypada tak po tylu latach przyjść prosto z drogi. Ale jednocześnie przypomniałem sobie tę pogodną Zinę, zawsze uśmiechniętą. Jest starsza ode mnie o trzy lata, uczyła się dwa lata w Seminarium nauczycielskim w Nieświeżu. Nagle stanął mi przed oczyma obraz sprzed lat. Jak wracaliśmy codziennie z Wackiem Gruszewskim ze szkoły, a Zina widząc nas zapalała lampę naftową, a jej matka przynosiła na stół parujący samowar. Odkręcaliśmy kranik i nalewaliśmy herbatę do szklaneczek. Do herbaty mieliśmy chlebek i coś tam jeszcze, co nam co tydzień w poniedziałki przywożono z domów. Rozmawialiśmy, a potem zostawaliśmy sami i odrabialiśmy lekcje. Teraz się dziwię, jak wtedy skromnie żyliśmy. Szklanka herbaty i kromka, półtorej kromki chleba z masłem, wystarczało na kolację.

Następnego dnia, a był to wtorek pojechałem do Karelicz, miasteczka między Mirem, a Nowogródkiem. Zamówiłem tam pomniki nagrobne dla rodziców. W piątek już je odebrałem – przywiezione zostały na cmentarz w Kościukach. W sobotę pomniki zostały ustawione, a w niedzielę wróciłem do Polski. Te pomniki stoją do dziś.

Na Białoruś wróciłem znowu w 1989 roku – pojechałem do rodziny. Zatrzymałem się też wtedy u Ziny Pawłowskiej. Najpierw napisałem do niej list, że chciałbym ja odwiedzić. Bardzo się ucieszyła i zaproponowała, żebym u niej zamieszkał na czas pobytu, w pokoju Wali, która zmarła przed dwoma laty. Zinaida, staruszka, mieszkała samotnie, ale dawała sobie jakoś radę. Paliła w piecu, gotowała... Próbowaliśmy wspólnie uruchomić elektryczny piec, ale się nie udało. Zina przygotowała coś w rodzaju przyjęcia – zjedliśmy kolację, a co zostało na stole przykryła obrusem. To było następnego dnia nasze śniadanie.

Dużo rozmawialiśmy. Zina opowiedziała mi o tragedii, która ją spotkała – spalił się dom, a wszyscy jego mieszkańcy zostali na świecie tylko w tym, co mieli na sobie. Odbudowa po wojnie skromnego domu, kosztowała wiele wysiłku i dużych nakładów finansowych.

Oglądaliśmy też jakieś rodzinne albumy. Zina wspominała czasy powojenne – kilkanaście lat pracowała jako nauczycielka w szkole, uczyła pierwsze klasy, choć przecież nie ukończyła tego wspomnianego wcześniej seminarium w Nieświeżu. Ale po wojnie brakowało nauczycieli i bez trudu ją zatrudnili

Zina była zadowolona z życia. Ta sama Zina, która kiedyś była zawsze wesoła. Następnego dnia pożegnaliśmy się. Pojawiły się łzy – wiedzieliśmy, że to nasze ostatnie spotkanie. Drżącym głosem powiedziałem: żegnaj i poszedłem. Gdy trzeci raz, w 1992 roku, pojechałem do Mira, dowiedziałem się, że Zina już nie żyje.

Ale Mir zaczął się zmieniać. Remontowano Zamek i kościół też. W bocznej nawie odprawiano już nawet nabożeństwa. Przy parku, dawnym rynku, otwarto kilka nowych sklepów. A najważniejsze, że do Nowogórek nie szedłem już pieszo – nawet w niedzielę kursował autobus.