Czasopis

Białoruskie pismo społeczno-kulturalne

04/2003


Bractwo

Gdy jakiś czas temu w „Kurierze Porannym” przeczytałem ogłoszenie, że Bractwo Młodzieży Prawosławnej poszukuje do redakcji swego pisma kogoś, kto zna język białoruski, w pierwszym odruchu zdębiałem. Potem się zaśmiałem, a potem dopiero, już na spokojnie, zacząłem zastanawiać się, o co tu chodzi. Czy dzisiejsze Bractwo jest aż tak wypłukane z białoruskości, że nie ma kto w nim pisać po białorusku? Do tego stopnia wypłukane, że trzeba dawać ogłoszenia do prasy? To Bractwo Młodzieży Prawosławnej, w którego tworzeniu tak licznie uczestniczyła młoda białoruska inteligencja, która Bractwo stwarzała i której Bractwo pomogło odkrywać swoją tożsamość?

W Białymstoku przy ulicy św. Mikołaja, w bezpośrednim sąsiedztwie soboru Świętego Mikołaja, znajduje się siedziba Centralnego Zarządu Bractwa Młodzieży Prawosławnej. Umówiłem się tam na spotkanie z Magdą Mularczyk, jego wiceprzewodniczącą. Przewodniczącego, Grzegorza Szweda, nie było akurat w Białymstoku.

W ciasnych pokoikach panował spory ruch. Młodzi ludzie głośno wymieniali się informacjami. Zanim zdążyłem powiedzieć, kim jestem i po co tu przyszedłem, jakiś chłopak zawołał krótko: – Magda, to chyba do ciebie – i po chwili z sąsiedniego pokoiku wyszła moja rozmówczyni.

Duszy śpiew

Rozmawialiśmy chyba z pół godziny. Z całego potoku informacji, dotyczących działalności Bractwa usiłowałem wydobyć te, które mnie tak naprawdę interesowały. W końcu przyszedłem tu po to, by szukać białoruskości. Zadanie okazało się trudne, zarazem jednak poszukiwania dały mi wiele do myślenia. Po pierwsze, nikt tu nie rozmawiał po białorusku. Po drugie, nie było tu żadnych wydawnictw po białorusku. Po trzecie – najważniejsze okazało się to, co ukryte. Zaczęło się od piosenek.

– Śpiewacie podczas swoich imprez białoruskie piosenki? – zapytałem. Magda bez wahania odpowiedziała: – Tak – i po chwili przyniosła mi wydany przez Bractwo śpiewniczek.

– A znasz jakieś białoruskie piosenki? – drążyłem. Nie odpowiedziała, ale otworzyła książeczkę i bez trudu wskazała kilka najbardziej znanych utworów w rodzaju Ranniaju paroju czy Kupalinka. Powiedziała, że lubi te piosenki i że są swojskie. Że dobrze się czuje w towarzystwie, gdzie się je śpiewa. Opowiedziała mi przy okazji pewne zdarzenie, które niedawno miało miejsce podczas jakiegoś spotkania przedstawicieli młodzieży z różnych krajów. Podczas prezentacji należało przedstawić między innymi swój rodzimy folklor. Gdy przyszedł czas na Polskę, Magda razem z kolegami zaśpiewali piosenki znane w naszym regionie, czyli białoruskie. Wzbudzili tym powszechne zainteresowanie, ale zarazem zdenerwowali nieco swoich kolegów, Polaków katolików z Warszawy. Magda i jej koledzy nie mogli jednak zaśpiewać innych ludowych piosenek, bo po prostu innych nie znali. – Nie znam polskiego folkloru – dodała na koniec tej opowieści.

Zaczęliśmy się wspólnie zastanawiać, dlaczego nie znamy polskiego folkloru. Dlaczego ona nie zna, dlaczego nie znają go jej znajomi z Bractwa. Mówią przecież po polsku, mieszkają w Polsce, uczą się w polskich szkołach… A lepiej znają białoruski folklor. Ale czy może być inaczej, skoro dziadkowie Magdy, o ile dobrze zapamiętałem, pochodzą gdzieś spod Sokółki, a ich codziennym językiem był białoruski (ona użyła określenia „tutejszy”). Dzisiaj Magda, tak jak i pewnie większość członków Bractwa, w ogóle nie rozmawiają po białorusku, bo nikt ich tego nie nauczył.

– Kiedyś dyskutowaliśmy w gronie przyjaciół na temat tego, kim jesteśmy. Ustaliliśmy, że pasowałoby określenie „tutejsi”. Nie czuję się bowiem taką, powiedzmy stuprocentową Polką, ale Białorusinką też nie.

Obok nas siedział młody chłopak, który mimowolnie przysłuchiwał się dyskusji. W końcu stwierdził, iż on w sytuacji wyboru: prawosławny czy białoruski, bez wahania wybierze prawosławny. – Przede wszystkim jestem prawosławny – dodał z determinacją.

Gdy próbowałem wyjaśniać, że jedno nie stoi w opozycji do drugiego, że można być i świadomym narodowo i religijnie jednocześnie, rozmowa przestała się jakoś kleić. Na koniec dowiedziałem się tylko, że gdzieś tam kiedyś były jakieś spotkania dyskusyjne czy wykłady na temat tożsamości narodowej i religijnej. I tyle.

Niepotrzebna białoruskość

– A słyszeliście o takim piśmie FOS? – zapytałem. Moja rozmówczyni zaczęła się zastanawiać, ale nie mogła sobie nic przypomnieć. Z pomocą przyszedł jednak siedzący obok chłopak. – Wydaje coś takiego Bractwo diecezjalne – starał się tłumaczyć – ale słabo się to rozchodzi. Rozdają to za darmo.

Sam więc w kilku zdaniach powiedziałem, co wiem o FOS-ie. Trochę głupio się czułem, tłumacząc w siedzibie Bractwa w Białymstoku, czym jest wydawane przez Bractwo pismo. Przypomniał mi się na moment nieodżałowany śp. Mikołaj Hajduk, który często zaglądał do redakcji „Czasopisu”, gdy zajmował się redagowaniem FOS-u.

Obdarowano mnie za to trzema numerami (aktualnym i archiwalnymi) pisma „Arche”, wydawanego po polsku przez Bractwo. „Arche” swoim wyglądem przypomina do złudzenia „Przegląd Prawosławny” – utrzymane jest w podobnej estetyce. Artykuły dotykają w większości problematyki religijnej; w żadnym z trzech egzemplarzy nie znalazłem niczego o tematyce białoruskiej.

W mojej cerkwi w Gródku oglądałem niedawno gablotę tutejszego Bractwa. Wśród kilkudziesięciu propozycji wydawniczych nie znalazłem ani jednej po białorusku. W Gródku, gdzie odsetek mieszkańców mówiących prawie że literacką białoruszczyzną jest pewnie największy w Polsce, a kto wie, czy nawet nie w świecie, w ofercie wydawniczej Bractwa Młodzieży Prawosławnej nie ma nic białoruskiego.

Takie są fakty. Czy to znaczy, że białoruskość jest celowo ignorowana przez Bractwo? Wytłumaczenie wydaje się być mniej sensacyjne, po prostu bracka młodzież prawie w ogóle nie mówi w języku swoich rodziców i dziadków, nie przejawia nim żadnego zainteresowania, dlatego też nie szuka żadnych białoruskich ofert wydawniczych. W Bractwie, odniosłem takie wrażenie, białoruskość nikogo nie obchodzi.

Potwierdza to też brak jakichkolwiek oficjalnych, a chyba też i nieformalnych, kontaktów między białoruskimi młodzieżowymi organizacjami działającymi w Polsce, a Bractwem. Ani Białoruskie Zrzeszenie Studentów, ani Związek Młodzieży Białoruskiej z nim nie współpracują. Czy tak było zawsze?

Naturalne związki

We wspomnieniach osób związanych w latach osiemdziesiątych i na początku lat dziewięćdziesiątych z Bractwem i młodym białoruskim ruchem, często pojawia się motyw wzajemnego przenikania się prawosławia i białoruskości. Znamienne, że wówczas było ono czymś zupełnie naturalnym. Wiesław Choruży, aktywny wówczas działacz Bractwa i BAS-u, powiedział mi nawet tak: – To, że ktoś był Białorusinem, uważano za rzecz normalną. W roku 89. czy 90. wyczuwalna była nawet w białostockim Bractwie lekka presja, żeby nie uważać się za Polaków, a za Białorusinów.

Wspominający tamte lata Aleksander Karpiuk, wieloletni działacz BAS-u, stale związany ze społecznym i politycznym ruchem białoruskim, też podkreśla związki prawosławno-białoruskie. – Mimo że dostrzegało się czasem dystans dzielący ludzi z Bractwa i BAS-u, były to ogólnie związki pozytywne. Przede wszystkim dzięki ludziom, którzy działali w jednej i drugiej organizacji. – Dystans był wyraźny – słyszę z kolei w innej rozmowie z osobą związaną niegdyś z Bractwem. – Mówiono: „Ci to z Bractwa, ci to z BAS-u”. I to podkreślało te rozbieżności.

Niestety, kolejne lata pokazały, że więcej było rozbieżności. Nie wdając się w szczegółowe analizy można powiedzieć, że próby ściślejszego związania białoruskości z prawosławiem za pośrednictwem organizacji młodzieżowych nie powiodły się.

Były jednak momenty, które z dzisiejszej perspektywy urastają niemalże do rangi symbolu i są zwyczajnie poruszające. Przykładem są wydarzenia po pożarze cerkwi na Świętej Górze Grabarce. Wielu moich rozmówców wspomina atmosferę festiwalu Basowiszcza, który odbywał się bezpośrednio po tym tragicznym zdarzeniu. Sam zresztą doskonale ją pamiętam. Zapalone znicze, świeczki i znany wówczas powszechnie, a zapomniany niestety dziś głos Eli ­Beziuk, śpiewającej: „Nia płacz Ajczyna, wialiki Boh...” Olek Karpiuk przypomniał, jak po pożarze razem z kolegami z BAS-u i z Bractwa przygotowywali woreczki na węgielki ze spalonej cerkwi, które potem w czasie święta Przemienienia Pańskiego rozprowadzali wśród wiernych. Potwierdza to jego żona Irena, która wówczas aktywnie działała w Bractwie.

Były i bardziej praktyczne rezultaty współpracy białoruskich studentów z bratczykami i z samą Cerkwią. Nie raz organizatorzy rajdu białoruskich studentów Baćkauszczyna korzystali z gościnności proboszczów parafii, którzy użyczali na plebanii gościny wędrowcom. A i nie rzadko przychodzili pośpiewać razem ze studentami przy ognisku białoruskie piosenki.

W małej cerkiewce „na Magdalence” w Białymstoku w latach dziewięćdziesiątych fragmenty liturgii (Ewangelia, Listy… i kazanie) odprawiano po białorusku. Przez pewien czas ludzie tłoczyli się tam, przychodziło wielu studentów, wtedy już świadomych Białorusinów, często działaczy Białoruskiego Zrzeszenia Studentów. Przychodzili też i inni, nie związani z białoruskim ruchem. Odczuwało się spokój, emocjonalne uniesienie, ale zarazem czuło się normalność, której wtedy ciągle brakowało.

Już nie „po swojomu”

Ojciec Mikołaj Ostapczuk, proboszcz parafii w Gródku, jest opiekunem duchowym Bractwa Młodzieży Prawosławnej już prawie sześć lat. Według niego Bractwo ma przede wszystkim skupiać młodych ludzi, którzy są Cerkwi bardzo potrzebni. Dzięki Bractwu poznają oni lepiej cerkiewne życie w różnych jego aspektach. Właściwie nie ma tu tematów tabu: poznają zasady zachowania się w świątyni, wyjaśniają teologiczne zawiłości, ale też poruszają zagadnienia społeczne, w tym dotyczące na przykład mieszanych małżeństw, narkotyków, zagrożeń ze strony sekt i inne. Młodzież z Bractwa ma być w pełni świadoma swego prawosławia, ma być odporna na zagrożenia cywilizacyjne, ma też być aktywna, widoczna w życiu Cerkwi. Dlatego to najczęściej młodzież z Bractwa udziela się w cerkiewnych chórach – odmładza je – uczy się języka staro-cerkiewno-słowiańskiego, dzięki czemu może aktywnie uczestniczyć w liturgiach świętych i innych służbach, gdzie odczytuje się głośno modlitwy i Listy apostolskie.

Ojciec Mikołaj Ostapczuk potwierdza, iż z młodzieżą z Bractwa rozmawia niemal wyłącznie po polsku. Zresztą nie tylko z Bractwa, w ogóle z młodzieżą. Na lekcjach religii, podczas rekolekcji, spotkań... – Jeszcze z tym pokoleniem młodzieży urodzonej do około 1980 roku więcej się rozmawiało po białorusku, czy, jak niektórzy mówią „po swojomu” – mówi o. Mikołaj. – Teraz, z młodszym pokoleniem, tylko po polsku. Czasem, gdy zacznę mówić po białorusku, zauważam, że traktują moje słowa trochę ironicznie, jakby były czymś dziwnym.

Zdaniem o. Mikołaja przyczyny polonizacji są obiektywne i wynikają z faktu miażdżącej dominacji kultury polskiej, w tym języka, w codziennym życiu. Zdarzają się jednak zastanawiające przypadki. Oto na przykład ktoś określa siebie jako Białorusina, choć rozmawia wyłącznie po polsku. O. Mikołaj uważa, że mimo powszechnego braku znajomości białoruskiego, więzi z kulturą białoruską nie są całkowicie zerwane. – Bardzo ważne jest odczuwanie swojej tożsamości, próba odpowiedzi na pytanie, kim jestem? – wyjaśnia. – Dzieci dziedziczą po swoich rodzicach i dziadkach ich duchowość, a ta przecież jest przekazywana przez słowo.

Można więc zadać sobie pytanie, czy samo przeczucie własnej tożsamości, poczucie więzi rodzinnych (w tym duchowych), uznanie wartości języka rodziców i dziadków, wystarcza do budowania tożsamości narodowej? Tożsamości, z której wyklucza się język jako jej najważniejszy zewnętrzny atrybut? Jeśli tak jest, jeśli ta wątła nić nie jest jeszcze zerwana, jeśli jeszcze coś więcej niż tylko pokrewieństwo łączy dzieci z rodzicami i dziadkami, którzy w cerkwi, ale i w domu na co dzień mówią: Haspodź Boh, a nie Pan Bóg, to oznacza że tożsamość nie poszła jeszcze w zatracenie.

P.S. Zamierzam kontynuować rozpoczęty temat związków BMP z białoruskością. Jeśli ktoś chciałby podzielić się ze mną swoimi opiniami, wspomnieniami czy relacjami, proszę o kontakt. Autor