Czasopis

Białoruskie pismo społeczno-kulturalne

02/2003


Raz, dwa, trzy jednoczysz ty

Białoruscy uchodźcy polityczni próbują tworzyć w Polsce silną emigrację. Chcą prowadzić stąd walkę z mińską dyktaturą. Na razie jednak walczą sami ze sobą.

Złotozęby Walery Hrycuk, w czarnych okularach (w stylu Rambo) i z czarną teczką (w stylu Tymiński), zjawił się u mnie jak duch. Nie byliśmy umówieni. Nawet nie wiedziałem o jego istnieniu. Niezapowiedziany gość wyglądał jak płatny zabójca z kiczowatego filmu o gangsterach. Na szczęście zamiast z pistoletu wymierzył do mnie z czterech kartek papieru.

Pod tekstem widniał podpis „dr Walery Hrycuk – polityk białoruski na emigracji”. I tyle. Doktor Walery nie zamierzał wiele tłumaczyć. Za wszystko miała wystarczyć seria porozumiewawczych spojrzeń. Jakbyśmy się znali od lat i należeli do tego samego klubu świetnie poinformowanych i dobrze urodzonych dżentelmenów.

Hrycuk niedwuznacznie nalegał, żebym pomógł mu opublikować tekst o kondycji białoruskiej opozycji. Dla dobra sprawy, rzecz jasna. W imię interesów ogółu i na złość ohydnej dyktaturze. Naciskany, w końcu przedstawił się jako były deputowany i jeden z liderów Białoruskiego Frontu Narodowego, a obecnie działający w pojedynkę mąż stanu, który ma zamiar skłonić polskie władze do współpracy i w dłuższej perspektywie doprowadzić do białoruskich obrad „okrągłego stołu”. Jednym słowem – cudotwórca. Na pożegnanie błysnął jeszcze złotymi zębami i zniknął.

Bruksela jest pełna agentów

W Mińsku opowiada się taki dowcip: „Co zrobić, żeby wyjechać z Białorusi i ustawić się za granicą? To proste. Wystarczy wziąć biało-czerwono-białą flagę, wyjść na ulicę, trochę nią pomachać, dać się aresztować, odsiedzieć kilka godzin, a potem wiać na Zachód i udawać prześladowanego przez Łukaszenkę opozycjonistę”.

– To nie dowcip, tylko smutna rzeczywistość – twierdzi Zianon Paźniak, założyciel i przywódca Białoruskiego Frontu Narodowego. – W Ameryce spotkałem mnóstwo takich przyszywanych opozycjonistów. Ale w Europie też ich nie brakuje. Nie ma się co dziwić. Proszę sobie przypomnieć, ilu Polaków uciekło z Polski zasłaniając się znaczkiem „Solidarności”. Czy oni wszyscy byli aktywnymi opozycjonistami? W większości to emigranci ekonomiczni, tak samo jak Białorusini, którzy teraz uciekają przed Łukaszenką. Tyle że środowisko białoruskiej emigracji jest do szpiku kości przeżarte przez rosyjską agenturę. KGB wykorzystało stare struktury BFN, żeby przerzucić swoich ludzi na Zachód. W Brukseli roi się od rosyjskich agentów, którzy udają opozycjonistów z Mińska.

Zianon Paźniak – w pierwszej połowie lat 90. lider demokratycznych przemian i jeden z twórców białoruskiej państwowości – w 1996 roku, obawiając się zamachu, wyjechał do Stanów Zjednoczonych i otrzymał tam azyl polityczny. Jego żona i córka podobny status uzyskały w Polsce. Paźniak przeniósł się do Warszawy i stąd kierował zwalczanym przez Łukaszenkę BFN. Trzy lata temu wystartował w wyborach prezydenckich, organizowanych przez podziemny parlament białoruski. Szybko jednak wycofał swoją kandydaturę i oskarżył szefa Centralnej Komisji Wyborczej oraz głównego kontrkandydata do fotela prezydenckiego o udział w agenturalnym spisku, mającym na celu zniszczenie struktur białoruskiej opozycji. Po tych zdarzeniach w BFN nastąpił rozłam. Zianon Paźniak zajął się „ratowaniem części organizacji i oczyszczaniem jej z agentów KGB”. Odrodzonym już Frontem ma zamiar jak do tej pory kierować z Warszawy. Pytany o działalność opozycjonistów białoruskich na emigracji w Polsce, lider BNF odpowiada:

– Pan chce pisać o czymś, co nie istnieje. Poza mną i moją rodziną politycznych emigrantów z Białorusi tutaj nie ma. W Polsce jest kilkunastu, może kilkudziesięciu białoruskich uchodźców. Im się wydaje, że robią politykę, ale to tylko ich pobożne życzenia. Są wśród nich biznesmeni szykanowani przez Łukaszenkę, paru dziennikarzy, których postraszyli tajniacy oraz kilku chłopaków, którzy na manifestacji dostali pałką po plecach i myślą, że od razu stali się politykami.

Wezmą mnie nawet bez nogi

Pierwszy raz spotkałem Antona trzy miesiące po jego przyjeździe do Polski. Ubrany po wojskowemu, z żołnierskim plecakiem na ramieniu i w zielonym kapeluszu amerykańskich marines nie przypominał kogoś, kto ucieka przed skoszarowaniem. Tymczasem Antek, rocznik ‘82, boi się białoruskiej armii bardziej niż więzienia,

– W naszym wojsku jest dziwnie dużo samobójstw – mówi. Anton ma na koncie 25 dni aresztu za działalność antyprezydencką i dwa ciężkie pobicia. Po tym ostatnim, kiedy napadli go tajniacy, trafił do szpitala. Po wyjściu poszedł na policję, żeby złożyć skargę. To był błąd. W odpowiedzi dostał ponowne wezwanie na komisję wojskową.

– Już raz uznali mnie za niezdolnego do służby – opowiada. – Zrozumiałem, że tym razem wezmą mnie, nawet gdybym nie miał nogi. Znajomy policjant poradził ojcu, żebym lepiej uciekał, bo za działalność w Żubrze nic dobrego mnie w wojsku nie czeka.

Zamknięta w czarnym kółku biała sylwetka żubra to znak młodzieżowej organizacji opozycyjnej na Białorusi. Antek nie rozstaje się ze swoim znaczkiem. Przypina go do zielonej kamizelki, po lewej stronie, na wysokości serca. Na Białorusi Żubr stał się znany po serii happeningów ośmieszających prezydenta. Ktoś w masce Łukaszenki biegł przez miasto, za nim goniło kilka osób przebranych za pielęgniarzy, w końcu dopadali ściganego i ku radości gapiów wiązali go kaftanem bezpieczeństwa. Innym razem w centrum Mińska rozrzucano plakaty z prezydencka podobizną, po kilku minutach pojawiała się grupa Żubrów i demonstracyjnie sprzątała, zbierając papiery do kosza. Wszyscy mieli na sobie pomarańczowe kurtki z napisem „Czas Posprzątać!”,

Zaraz po przyjeździe do Warszawy Anton trafił do obozu dla uchodźców. Pobyt tam kwituje krótko – „ciężka atmosfera, ludzie wariują od bezczynności”. Po miesiącu znalazł pracę. Roznosi ulotki po warszawskich osiedlach za 50 złotych dniówki. Przeniósł się do kawalerki pod Warszawą, Nie ma czasu na działalność polityczną. Pracuje od świtu do późnego wieczora, a po nocach śnią mu się ulotki i reklamowane na nich promocje.

Antek skończył liceum plastyczne i chce studiować malarstwo. Ale od przyjazdu do Polski w ogóle nie maluje. Żyje z dnia na dzień i czeka na lepsze czasy. Zapisał się do Związku Białoruskich Uchodźców Politycznych w Polsce. Nie wiąże z tym jednak większych nadziei.

Nie wiedziałem, że to bandyta

Walery Krugowoj, jeden z założycieli Związku Białoruskich Uchodźców Politycznych, przyznaje, że nigdy nie przypuszczał, iż kiedyś będzie własnoręcznie budował domki letniskowe i drewniane place zabaw dla dzieci. Wcześniej nie miał ze stolarką nic wspólnego. Jest doktorem ekonomii. Kiedy na Białorusi nastała wolność, Krugowoj otworzył bank i założył fundusz inwestycyjny, który z czasem zgromadził 70 tysięcy akcjonariuszy. Był dyrektorem Białoruskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Prowadził rozliczne interesy. Ale kiedy Łukaszenko doszedł do władzy, prywatni przedsiębiorcy poszli na pierwszy ogień. Krugowoj, który otwarcie wystąpił przeciw nowemu prezydentowi, najpierw stracił fundusz inwestycyjny, potem musiał zamykać kolejne firmy, a na koniec został oskarżony o sfałszowanie weksli wartych pół miliona dolarów, W lutym 1998 roku uciekł do Polski. Jak zapewnia, zdążył wyjechać tuż przed aresztowaniem.

Krugowoj to były deputowany do białoruskiego parlamentu, a swego czasu także zwolennik Łukaszenki. – Nie dość, że sam na niego głosowałem, to jeszcze pożyczałem prywatny samochód, którym jeździł na wiece – opowiada. – Nie wiedziałem jaki z niego łotr. Zająłem się polityką, bo krajem rządzili złodzieje z postsowieckiej nomenklatury. Biznesmeni musieli się im odpłacać jak mafii. Trzeba było z tym skończyć. Łukaszenko miał posłużyć do rozbicia komunistów. Nikt wtedy nie przypuszczał, że taki niedouczony dyrektor sowchozu spod Mohylewa zawładnie całym państwem. Wiktor Gonczar (po wyborach wicepremier, potem szef Centralnej Komisji Wyborczej i wróg prezydenta; trzy lata temu zaginał bez śladu) przekonywał mnie, że Łukaszenko zrobi porządek, a później ster przejmą zgromadzeni wokół niego fachowcy. Tymczasem nowy prezydent rozprawił się nie tylko z komunistami, ale ze wszystkimi, z Gonczarem na czele. Na miejsce złodziei wybraliśmy bandytę.

Rodzina Walerego Krugowoja wróciła do Mińska. Po rozwodzie został w Polsce sam. Oszczędności, które zdołał wywieźć z Białorusi, dawno się wyczerpały. Nadal ma mnóstwo akcji białoruskich przedsiębiorstw, ale te papiery nie mają już żadnej wartości. Zarabia na życie budowaniem drewnianych domków. Próbuje rozwijać inne interesy, ale recesja skutecznie spowalnia ich tempo. Już od ponad roku Krugowoj angażuje się w sprawę jednoczenia białoruskiej emigracji politycznej w Polsce.

– Spokojnie i nie na siłę –mówi.–Sami do Związku nikogo nie zapraszamy. A każdy kandydat jest dokładnie sprawdzany. Na razie jest nas około trzydziestu.

Jutro cię aresztują Jednoczyć emigrację chce też Aliaksiej Dzikawicki, młody dziennikarz Radia Swaboda, wcześniej redaktor naczelny lokalnej gazety w Pińsku. Aliaksiej utrzymuje kontakty ze Związkiem Białoruskich Uchodźców Politycznych, ale woli działać na własną rękę. Rozpiera go energia, ma sto pomysłów na raz. Po pierwsze, zapewnia, że już wkrótce zarejestruje w Polsce białoruską organizację pozarządową – rodzaj dużego centrum informacyjnego, które będzie wydawało cykliczny biuletyn i publikowało w internecie bieżące wiadomości z Białorusi. Dodatkowo Dzikawicki planuje stworzenie czasopisma, które będzie redagował w Polsce i „przerzucał” na Białoruś. Nie przeszkadza mu, że Związek Białoruskich Uchodźców Politycznych zaczął niedawno wydawać „Emigranta” – cienka gazetkę, która w założeniach również ma docierać za wschodnia granicę. Aliaksiejzapewnia jednak, że jemu chodzi o co innego, że jego pismo ma przede wszystkim przekonywać Białorusinów do zalet gospodarki rynkowej i objaśniać zasady demokracji.

– Bez oświaty nic nie osiągniemy – tłumaczy Dzikawicki. – Nasi ludzie nie wiedzą, że rząd żyje na ich koszt, że trzeba go kontrolować i że można go zmieniać. Świadomość obywatelska Białorusinów jest żadna. Społeczeństwo nie rozumie pochodzenia wybieralnej władzy. U nas działalność opozycyjną trzeba zaczynać od edukacji. Pierwsi demokraci wprowadzali nowy system na siłę i dlatego przegrali.

Przed zeszłorocznymi wyborami prezydenckimi na Białorusi Aliaksiej Dzikawicki naraził się władzy, publikując w swojej gazecie serię artykułów odsłaniających nadużycia w kampanii wyborczej Łukaszenki. Założono mu sprawę kryminalną o naruszenie dobrego imienia władzy państwowej. Znajomy z prokuratury zadzwonił z wiadomością, że następnego dnia Aliaksieja aresztuje. Dzikawicki spakował się w kilka godzin i razem z „mrówkami” szmuglującymi spirytus przyjechał pociągiem do Polski. Tłumaczy, że z zagranicy może lepiej przysłużyć się sprawie walki z dyktaturą niż we własnym kraju zza krat.

Ich środowisko jest bardzo podzielone

Historię białoruskiej emigracji politycznej poznałem pod białoruską granicą, 40 kilometrów na wschód od Białegostoku, w Krynkach, w ogródku Sokrata Janowicza, pod jabłonką. – Za Rosji carskiej, ze względu na mizerię samego ruchu narodowego, nie było konfliktów z władzą i nie było emigracji – opowiada najbardziej znany pisarz białoruski mieszkający w Polsce. – Dopiero w 20-leciu międzywojennym ruszyła pierwsza fala uchodźców politycznych. To byli inteligenci związani z powołanym w marcu 1918 roku rządem wybijającej się na niepodległość Białorusi. Oni musieli uciekać i przed Polakami, i przed sowietami. Najpierw do Kowna, potem do Pragi, gdzie ostatecznie przeniósł się emigracyjny rząd Białoruskiej Republiki Ludowej. Myślę, że wyjechało wtedy nie więcej niż trzysta osób. Druga fala emigracyjna była już plebejska i masowa. Pod koniec II wojny światowej, kiedy Niemcy się wycofywali, za nimi uciekały całe białoruskie rodziny. Trzeba pamiętać, że początkowo Niemców witano jak wyzwolicieli. A naziści na ogół dobrze traktowali Białorusinów, bo rasowo mamy ponad 70 procent krwi nordyckiej, jesteśmy po prostu zesłowianizowanymi Bałtami. Po wojnie Białorusini, którzy współpracowali z Niemcami, uciekali przed bolszewikami do angielskiej i amerykańskiej strefy okupacyjnej. Większość, prawdopodobnie około 20 tysięcy, przedostała się później do Stanów Zjednoczonych. Odnowiono tam praski rząd emigracyjny, ale nie udało się stworzyć silnych struktur społecznych. Zabrakło ludzi wykształconych i dopływu świeżej krwi. Teraz, kiedy ruszyła trzecia, łukaszenkowska, fala emigrantów, nie ma ona żadnego oparcia we wcześniejszych uciekinierach. Po pierwsze tamci już wymierają, a po drugie nowa emigracja jest prawie wyłącznie inteligencka. Kontrast jak cholera. Z jednej strony chłop, który całe życie spędził przy taśmie u Forda i nadal nie mówi po angielsku, a z drugiej młody student, który zna kilka języków obcych. Jedni drugimi się brzydzą. Dlatego ci, których przepędził Łukaszenko, będą próbowali jednoczyć się sami.

Dalszy ciąg tej historii dopowiedział mi Eugeniusz Wappa, przewodniczący Związku Białoruskiego w Polsce:

– Prawdziwych emigrantów politycznych jest niewielu. Mimo to ich środowisko jest bardzo podzielone. Przede wszystkim oni już przyjeżdżają tutaj rozbici pomiędzy różnorodne frakcje i ugrupowania. Ponadto wielu z nich to biznesmeni, którzy w politykę uwikłali się przypadkiem. Uciekając przed szykanami reżimu Łukaszenki, zostali opozycjonistami często wbrew własnej woli. Politykę widzą przez pryzmat swojej firmy. Zupełnie inaczej niż narodowcy w stylu Paźniaka i jeszcze inaczej niż młodzi zapaleńcy, którzy na manifestacjach w Mińsku rzucali kamieniami w milicję. To są różne interesy, których nie sposób pogodzić. Zjawisko emigracji jest pochodną rzeczywistości, w której nie można się samorealizować. Ci, którzy uciekają i z dystansu chcą zmieniać sytuację, skazani są na próby jednoczenia się. Ale są przecież tacy, którzy nie emigrują, tylko odsiadują kolejne wyroki, zmagają się z rzeczywistością, w pełni ponosząc konsekwencje swoich wyborów.

Za dwa dni nie ma Łukaszenki

Mężczyzna wymachuje nad milicyjnymi kaskami zakrwawioną koszulą, inny uciekając przed pałowaniem wskakuje do miejskiej sadzawki, obok tajniacy kopią starszą kobietę, nastolatki tłuką płyty chodnikowe i kawałkami betonu ciskają w mundurowych, dystyngowany pan w czarnym płaszczu okłada parasolką dwóch milicjantów, którzy wykręcają ręce młodej dziewczynie, gorliwy funkcjonariusz wyrwał komuś biało-czerwono-białą flagę i próbuje złamać drzewiec na kolanie, za chwilę spada na niego las anonimowych pięści, przed milicyjnym szpalerem staje samotna kobieta, jest tak blisko, że prawie przylepia się do metalowej tarczy, znad jej skraju, przez plastykową szybkę kasku, patrzy w oczy młodemu milicjantowi...

Na ekranie telewizora szybko zmieniają się kolejne obrazy. Jan Abadouski, przewodniczący Związku Białoruskich Uchodźców Politycznych w Polsce, zaprosił mnie na trzygodzinny seans – swoistą kronikę naruszeń praw człowieka na Białorusi. Abadouski pochodzi z opozycyjnej rodziny. Jego ojciec to znany obrońca praw człowieka w Mohylewie, starszy brat za działalność polityczną dostał 2,5-letni wyrok. Janek był jednym z założycieli Młodego Frontu – młodzieżówki BFN. Władze oskarżyły go o organizowanie nielegalnych demonstracji. Ojciec nie chciał, żeby i drugi syn trafił do więzienia. Sam z nim przyjechał do Polski i pomógł nawiązać pierwsze kontakty. Z czasem Jan ściągnął do siebie białoruską narzeczoną. Dziś oboje pracują w dziale marketingu polskiej firmy eksportującej sprzęt AGD na rynki wschodnie. Studiuje. Wynajmują mieszkanie w spokojnej dzielnicy Białegostoku. Chwalą Polskę, ale zapewniają że wrócą na Białoruś jak tylko upadnie dyktatura. Janek cały wolny czas poświęca działalności związkowej. Żyje wielką ideą jednoczenia emigracji ponad podziałami.

Oglądając filmy z manifestacji Abadouski z trudem panuje nad emocjami. Widać, że z chęcią by wskoczył do telewizora i wymachując narodową flagą, stanął w pierwszym szeregu. Na ekranie wiele scen się powtarza. Szczególnie często pokazywana jest przystojna kobieta z zakrwawioną twarzą, która ze łzami w oczach mówi wprost do kamery: „Nie boję się bicia. Nie boję się śmierci. Niech żyje wolna Białoruś!”. Gospodarz tryumfuje:

– Sto tysięcy takich ludzi i za dwa dni nie ma Łukaszenki! Właśnie tego nam potrzeba!

Abadouski wykrzykuje te hasła z wygodnej emigracyjnej kanapy. Obok jego ładna narzeczona czyta właśnie bestseller Johna Gray’a „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus”.

Wolałbym o tym nie mówić

Dumą Abadouskiego jest „Emigrant”, niskonakładowy miesięcznik, który ukazuje się od kwietnia ub.r. Zdaniem przewodniczącego Związku Białoruskich Uchodźców Politycznych pismo zjednoczy emigrację i opozycję białoruską wokół „wspólnej sprawy”. Jan Abadouski deklaruje chęć współpracy z każdym. Zarzeka się, że nie mają dla niego znaczenia podziały polityczne. Jest gotów rozmawiać z tymi z lewa i z prawa.

– A z Zianonem Paźniakiem?

Abadouski odpowiada dopiero po dłuższej przerwie:

– To duży problem. Według Paźniaka większość opozycjonistów pracuje dla KGB. Przecież to niepoważne. Kiedyś spotykałem się z liderem Frontu Narodowego, ale już nie utrzymujemy kontaktów. Wolałbym o tym nie mówić. Mam tylko nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie współpracował z naszym Związkiem.

Zianon Paźniak:

– Związek tworzą niepoważni ludzie. Chłopcy, którzy uważają się za wielkich polityków, a ich działalność ogranicza się do wydawania prymitywnego pisma. Ale ja ich nie potępiam. Przeciwnie, bardzo się cieszę, że się organizują, próbują coś robić. To może być dla nich dobra szkołą zachowań obywatelskich. Ale oni nigdy nie staną się siłą polityczną. Zresztą wystarczy popatrzeć, kto do tego Związku należy. Lepiej by było, gdyby ci ludzie zamiast udawać polityków, zajęli się swoimi sprawami – młodzież studiowaniem, biznesmeni biznesem, a dziennikarze dziennikarstwem.

Aliaksiej Dzikawicki (dziennikarz):

– Na Białorusi musi nastąpić odrodzenie opozycji. Stare struktury są już nieefektywne, a próby ich reanimowania nie maje sensu. Dlatego nowa fala białoruskiego oporu musi przyjść z prowincji. Moja gazeta będzie docierać głównie do małych miast i wsi. Tam są ludzie, którzy stworzą nową siłę polityczną. Ja im chcę pomagać z emigracji. Mam pomysł, aby organizować w Polsce kolonie dla dzieci białoruskich opozycjonistów. Z czasem może uda się zorganizować pomoc dla rodzin prześladowanych. Chciałbym, żeby działał taki system jak tutaj za „Solidarności”, żeby rodzina uwięzionego nie zostawała bez środków do życia. Ogólnie chodzi o to, aby na Białorusi podnieść prestiż opozycjonisty i budować silny obóz antyłukaszenkowski.

Walery Krugowoj (ekonomista):

– Próby wpływania z Polski na opozycję w Białorusi nie mają większego sensu, bo ona nie ma wpływu na wydarzenia w kraju. Jest bezsilna. Na razie można tylko marzyć o wspólnym froncie opozycji wspieranej przez emigrację. To tak, jakby chciał pan jednoczyć dwa złote z trzema złotymi. Kapitału inwestycyjnego z tego nie będzie. Ja działam w Związku, żeby tworzyć organizację, która będzie pomagać białoruskim emigrantom. Żeby myśleć o polityce, najpierw sami musimy stanąć na nogi. W tym celu warto się jednoczyć ponad podziałami.

Anonimowy rozmówca:

– Krugowoj to Rosjanin. Nie mówi po białorusku i nawet nie próbuje się uczyć naszego języka. To paranoja, żeby on nas jednoczył.

To jest opozycja sterowana z Moskwy

Drugi raz młodego Żubra Antona spotkałem po czterech miesiącach. Był odmieniony. Ściął długie włosy, a z wojskowego stroju zostawił tylko zieloną kamizelkę, do której przypiął swój znaczek. Uśmiechnięty, swobodny, zupełnie nie wyglądał na kogoś, kto ostatnie dwie doby spędził w areszcie.

W życiu Antka zaszły radykalne zmiany. Dostał stypendium w jednej z prywatnych wyższych uczelni. Mało tego, przyznano mu też dofinansowanie na akademik. Bez specjalnego żalu porzucił marzenia o malarstwie na rzecz zarządzania i marketingu. Gdy o tym opowiada, ma na twarzy uśmiech człowieka, który wygrał na loterii. Wstąpiła w niego nowa energia. Już nie roznosi tyle ulotek, co kiedyś. Za to więcej czasu poświęca „działalności”, czyli w jego przypadku – politycznemu graffiti. Właśnie kiedy malował napisy antyłukaszenkowskie na murach Uniwersytetu Warszawskiego, złapała go policja. Odsiedział dwa dni i dostał grzywnę. Gdyby był Polakiem, a nie „zwykłym uchodźcą”, do aresztu by nie trafił. Ale nie narzeka. Przeciwnie. Wydaje się zadowolony. Może nawet po cichu jest dumny z tych dodatkowych doświadczeń opozycjonisty. O akcjach Żubra na Białorusi jest głośno. A im głośniej, tym więcej gorzkich słów pod adresem organizacji. Wśród białoruskiej emigracji politycznej w Polsce panuje przekonanie, że Żubr to jedno wielkie oszustwo, szwindel stworzony po to, aby wyciągnąć pieniądze z Zachodu. Młodych ludzi mami się znaczkami i koszulkami, a forsa z fundacyjnych grantów trafia do kieszeni przedsiębiorczych założycieli – starych cwaniaków, którzy od lat udają opozycję. W rozmowach często powraca temat 50 milionów dolarów, które amerykańska CIA miała dać na działalność Żubra. Uchodźcy polityczni pytają retorycznie: „gdzie te pieniądze są, wszystko poszło na ubranie kilku dzieciaków i wydrukowanie paru plakatów?” Jeden z członków Związku Białoruskich Uchodźców Politycznych powiedział wprost: „dajcie nam 50 milionów, a rozprawimy się z Łukaszenką w niecały miesiąc!”.

Swoją teorię na temat Żubra ma też Zianon Paźniak:

– To straszna rzecz. Tych młodych ludzi trzeba ratować. Oni nie wiedza, że kieruje nimi agentura KGB. Żubr to sterowana opozycja, na usługach Rosji. Podpuszczają dzieciaki na Łukaszenkę, a jednocześnie je rusyfikują. Tam nie uczą szacunku dla narodowej flagi. Wyśmiewają się z białoruskiego patriotyzmu...

– Bzdura! – Anton z zapałem broni swojej organizacji. – W Żubrze przysięga się na biało-czerwono-biały sztandar i uczy się języka białoruskiego. A pieniądze dostajemy, bo działamy. Ciekawe dlaczego ta niby-zasłużona opozycja nie dostaje grantów? Wiesz dlaczego? Bo oni siedzą na dupach i tylko marudzą. Potrafią jedynie kłócić się między sobą. Najlepszym przykładem jest sam Paźniak. Kiedyś taki wielki lider, a teraz nikt. Zamiast być narodowym przywódcą, uciekł i rozmienił na drobne cały polityczny kapitał. Stara białoruska opozycja do reszty się skompromitowała. Dlatego my próbujemy walczyć sami.

Epilog

Artykuł, który wręczył mi złotozęby doktor (Rambo-Tymiński) Walery Hrycuk, jest tak samo enigmatyczny jak jego autor. W tekście nie można się doczytać ani tezy, ani puenty. Oprócz obrzucenia błotem pierwszych liderów Białoruskiego Frontu Narodowego, nazwania Łukaszenki „baranem-prowokatorem” i ni z gruszki ni z pietruszki wieszczenia białoruskich obrad „okrągłego stołu”, nie ma tam nic. Dosłownie nic. Tkwi jednak w tym tekście przedziwna moc. Siła, która nie pozwala ignorować dzieła tajemniczego „polityka”. Otóż między wierszami tego niezbyt długiego utworu, kryje się prawda o białoruskiej emigracji politycznej. Znajduje się ona w takiej samej kondycji jak tekst Hrycuka – jest, ale tak jakby jej nie było.

Autor jest publicystą „Rzeczpospolitej”