Czasopis

Białoruskie pismo społeczno-kulturalne

02/2003


Wspomnienia

W domu rządziła mama. Ojciec przeważnie był w stodole albo w polu. „Na belku” zawsze wisiała

„dyscyplinka”.

Był to zwyczajny pas, czasem gruby, twardy sznur do spętywania koni, tak zwane „puto”. Jak mama wydała dziecku jakieś polecenie, należało je natychmiast wykonać bez szemrania. Mój ty Boże! – patrzę na nasze dzisiejsze rozpieszczone dzieciaki i widzę, ile to razy matka musi prosić pociechę, żeby ta cokolwiek zrobiła. A w końcu i tak najczęściej dla świętego spokoju sama zabiera się do roboty. W dawnych czasach, gdy któreś dziecko nie wykonało jakiegoś polecenia, matka sięgała po „dyscyplinkę”, chowała ją pod fartuch i pomału podchodziła do buntownika. Najpierw odbywało się lanie, potem winowajca dodatkowo jeszcze musiał klęczeć. Nie dziw, że dzieci były posłuszne i zdyscyplinowane.

Ciekawą metodę karcenia miał ojciec mego kolegi Piotra – Tichon Niczyporuk. Prawdziwy zabijaka, weteran wielu wojen. Był żołnierzem carskiej armii, potem Armii Czerwonej (ponoć jakiejś wyjątkowo bitnej konnej „czortowoj sotni”), walczył razem z kozakami i przeciwko nim. Raz był w polskich legionach, to znowu szedł z bolszewikami na Warszawę. Był wielokrotnie ranny. Człowiek ten miał trzy córki, którymi w ogóle się nie interesował i młodszego od nich syna Piotra, który – nawiasem mówiąc – nie ustępował tacie. Ojciec ciągle go szkolił po swojemu. Najczęściej za karę stawiał syna „pod rużjo” (pod bronią). Piotr dostawał do ręki jakąś starą flintę, stawał na baczność, przyjmował postawę „prezentuj broń” i sterczał tak godzinę albo i dłużej. Raz, gdy zemdlał, stary wylał na niego wiadro wody. Ale nawet takie szkolenie nie na wiele się zdało. „Niedaleko spada jabłko od jabłoni” – mówi znane przysłowie.

Dzisiaj dziecko w rodzinie to szereg obowiązków i duże wydatki. Trzeba wszystko kupić – jedzenie, ubranie, zapłacić za korepetycje i dodatkowe zajęcia, zaspokajać zachcianki i kaprysy dziecka. W tamtych dawniejszych czasach dziecko przede wszystkim miało obowiązek pomagać w gospodarstwie, w domu, także opiekować się młodszym rodzeństwem. Dziecko powinno było być na każde zawołanie i wykonywać wszystkie polecenia rodziców.

Podczas mojej nauki nikt z rodziców ani razu nie był na wywiadówce. Ojciec powiadał:

„Ty panom ne budesz,

bo tylko z pana może być pan, ty jesteś mużykom i zostanesz mużykom. Jak chcesz się uczyć, to się ucz – ile damy rady pomożemy.”. Sam załatwiałem sprawy związane z przyjęciem do szkoły. Zarabiałem pieniądze, gdzie się dało. Pracowałem w lesie, zbierałem grzyby, jagody i nosiłem do Bielska. Zbierałem też zioła, nasiona drzew, sporysz, rąbałem drewno i gałęzie i wiązałem w pęczki, które potem co czwartek wieźliśmy do miasta. Codziennie nosiłem do Bielska litr albo pół litra mleka. Po powrocie ze szkoły czekała mnie najpierw praca w gospodarstwie, a dopiero potem mogłem zabrać się do odrabiania lekcji.

W czasie niemieckiej okupacji tylko przez kilka miesięcy chodziłem do szkoły. Po wojnie przeprowadzano tak zwaną klasyfikację młodzieży. Nauczyciel rozmawiał z dzieckiem i oceniał, do której klasy go zakwalifikować. Mnie przydzielono do trzeciej klasy, a po miesiącu chyba przeniesiono do czwartej. Szkoła była w Szczytach. Do piątej, szóstej i siódmej klasy chodziłem razem z moim kolegą Władkiem Karpiukiem do szkoły Orli. Pamiętam, że po drodze odrabialiśmy lekcje. Z nauczeniem się na pamięć wiersza czy z czytanką nie było kłopotu. Jeden czytał drugiemu na głos w czasie marszu, tamten powtarzał, a potem na odwrót. Podobnie uczyliśmy się historii i geografii. Gorzej było z pracami pisemnymi. Próbowaliśmy, ale nic nie wychodziło. Dlatego ze szkoły wracaliśmy dość długo, żeby odrobić lekcje. A w domu od razu czekała robota. Niedziela była dla nas dobrym czasem – odrabiało się kilka lekcji naprzód. W czasie pilnych prac polowych – żniw albo wykopek – dzieci nie chodziły do szkoły. Pomagały rodzicom w polu.

Wieczorami nie dało się odrabiać lekcji, po prostu nie było gdzie tego robić. Nasz dom spalił się podczas wojny i cała siedmioosobowa rodzina mieszkała w małej chatynce o wymiarach 4 na 5 metrów, zrobionej ze spichlerza. Przez całe lato, aż do późnej jesieni, spałem w chlewiku na poddaszu, na sianie. Południowa strona dachu nie była zabudowana deskami ani słomą. Wieczorami i po nocach mogłem sobie ogladać gwiazdy. Znałem je i wiedziałem jak „chodziły” po niebie. A gdy akurat była pełnia, brałem lusterko i odbijałem światło księżyca, które jak lampka oświetlało stronice książek. Te z dużym drukiem można było z powodzeniem czytać.

Roboty na wsi nigdy nie brakowało, za to jedzenia, owszem. Człowiek przeważnie chodził głodny.

Jedzenie było proste

– przeważnie jakieś zupy (kapuśniak, barszcz, fasolówka, grochówka). Wszystko postne, bez skwarek, bez oczka tłuszczu. Czegoś, co dziś nazywa się drugim daniem, nie było. Owszem, gotowała mama ziemniaki, od święta nawet okraszone, ale zawsze jadło się je razem z zupą. Ziemniaki w ogóle były podstwą ówczesnego wiejskiego żywienia. Podawano je pod różnymi postaciami. Na przykład ugotowane w łupinach. Mama stawiała garnek na stole i każdy brał sobie sam, obierał, maczał w soli i jadł. Czasem był do tego ogórek albo solone grzyby. Mleka zimą nie było.

We czwartki, dzień targowy, tata przywoził lak od Żyda. Była to słona woda po śledziach w beczce. Na śledzie nie było nas stać. Mama brała ten lak, przecedzała, dodawała mąki i gotowała. Powstawała z tego papka, coś w rodzaju kisielu. Była słona i pachniała śledziem. Mama wlewała to coś do dużej glinianej miski, stawiała na stół. Każdy maczał swoje obrane ziemniaki i zajadał ze smakiem. Świniaka biło się raz do roku. Była to chudzina, 70-80 kilogramów, której miało wystarczyć na cały rok. W niedzielę mama piekła babkę ziemniaczaną. Nie była to jednak dzisiejsza babka – nafaszerowana boczkiem i przysmakami – ale zwyczajne starte ziemniaki z niewielkim dodatkiem mąki upieczone w blaszce. Prawdziwym niedzielnym, świątecznym przysmakiem były „hałki” (kopytka), lecz nie gotowane, a pieczone w chlebowym piecu na blaszce. „Hałki” zrobione były z gotowanych, potłuczonych ziemniaków, mąki i drożdży. Z pieca wyjmowało się je, gdy były dobrze przypieczone i chrupiace. Mama skrapiała je trochę wodą, okraszała skwarkami, wrzucała do glinianej misy i na pół godziny wkładała do pieca. Były pachnące, przypieczone i miękkie. Próbowałem potem zrobić takie „hałki” w Olsztynie, z fachowcami, w prawdziwym piecu piekarniczym, ale nigdy mi nie wychodziły. Nie były tak smaczne jak wtedy, gdy robiła je mama.

Latem podstawowym, kartoflanym, pożywieniem była „tołkanica”. Ugotowane ziemniaki mama dokładnie ugniatała wałkiem, dodawała trochę szczypiorku i w glinianej misce wstawiała do gorącego pieca. Na wierzchu „tołkanicy” powstawała smaczna, przypieczona skórka. Kroiło się ją nożem i jadło z chlebem i mlekiem, zazwyczaj jednak samą, bez dodatków.

Gospodarstwo wiejskie było samowystarczalne. Wszystko wykonywało się

we własnym zakresie.

Mąkę na przykład wyrabiało się w żarnach, kaszę w drewnianej beczce zwanej „stupą”. Gdy nadchodziła wiosna, a krowy wychodziły na pastwisko, pojawiało się więcej mleka. Ale nie tylko krowa korzystała bezpośrednio z dobrodziejstw przyrody. Człowiek też. Szczaw, pokrzywa, komosa, śnitka, liście czarnej porzeczki – wszystko to było świetnym surowcem na zupę. Kury zaczynały znosić więcej jaj – były dla siebie i na sprzedaż, ale coraz mniej było zboża na chleb. Nie zawsze było gdzie go pożyczyć na tak zwany odrobek, nie było też za co kupić. Pojawiający się zazwyczaj w tym czasie we wsi dziad dostawał przeważnie kawałek chleba, a jak miał pełną torbę, proponował kupno czegoś za parę groszy albo za jajka. I mama czasem kupowała.

Nieubłaganie przychodził przednówek, okres, kiedy kończyły się stare zapasy ziarna, a nowe zboże jeszcze nie dojrzało. Mama brała płachtę i szła w pole, tam gdzie na pagórkach zboże wcześnie dojrzewało. Szukała wyrośniętych kłosów, na wpół dojrzałych. Ziarno można było zgnieść w palcach, wyciskało się z niego białe mleczko. Mama suszyła potem kłosy na słońcu lub w piecu, męłła ziarno w żarnach i dzięki temu była mąka na chleb. Czasem gotowała ziarno i była z niego smaczna kasza. Gdy zaczynały kwitnąć ziemniaki, można było pod każdym krzakiem wymacać palcami większe, nadające się do ugotowania. Po żniwach dzieciarnia chodziła po rżysku i zbierała do worka kłosy. Czasem udało się i ze dwa worki uzbierać. Po wykopkach zaś i podorywkach chodziło się z koszem i zbierało ziemniaki, które jakimś cudem pozostały niezauważone w ziemi. Po dobrych zbiorach można było nawet i worek ziemniaków uzbierać. Cała rodzina robiła wszystko, żeby zebrać jak najwięcej tych cennych darów ziemi.

cdn