Czasopis

Białoruskie pismo społeczno-kulturalne

01/2003


Ważny jest temat

Czy wiadomo, jak dużo osób ogląda twoje reportaże?

– To zależy gdzie zostaną wyemitowane. Obecnie przygotowuję reportaże właściwie wyłącznie do Warszawy, na zamówienie. Tutaj, w Białymstoku, nie ma takiej możliwości, by robić programy inne niż cykliczne. Nie ma po prostu na to pieniędzy. Reportaż dużo kosztuje.

Rozumiem, że te poważniejsze reportaże to efekt twoich bezpośrednich działań, zabiegów. Twego, że tak się wyrażę, uporu, twoich pomysłów, a nie zamówień z Warszawy?

– Zdecydowanie tak. Tyle że nie jest łatwo zrealizować swój pomysł, bo trzeba do niego skutecznie przekonać wielu decydentów. Można powiedzieć, że sześćdziesiąt, siedemdziesiąt procent czasu i energii zajmuje mi przekonanie redaktorów w Warszawie, że warto zrobić taki to a taki program. W ogóle we wszystkich poważnych mediach, gdzie jest wielka konkurencja, trudno jest przebić się ze swoimi pomysłami.

Białoruskie tematy wydają się być dziś na fali, a sama Białoruś w centrum zainteresowania. Może przez to łatwiej jest realizować materiały o Białorusi?

– To są pozory... Nikogo w telewizji nie interesuje Białoruś jako taka. Interesuje natomiast temat. I nieważne, czy będzie on z Białorusi, Ukrainy czy... Kamczatki. Ważny jest temat, który potrafi zainteresować.

Czy przygotowując reportaż czynisz jakieś założenia, że na przykład będzie on skierowany do określonej grupy odbiorców?

– Przede wszystkim programy w Telewizji Polskiej muszą być skierowane do polskiego odbiorcy. Trzeba o tym pamiętać. Realizuję obecnie reportaż, któremu nadałem tytuł „Pogoń za prawdą część II”. Będę tam pokazywał sprawy bardzo znane w Białorusi. Na przykład, że kilka lat temu zaginęli znani politycy Hanczar, Zacharenka... Tam, w Białorusi, są to rzeczy oczywiste, natomiast w Polsce prawie nikt nic na ten temat nie wie. I muszę brać to pod uwagę. Dlatego trzeba zrobić trochę łopatologicznego wykładu, żeby widz orientował się, w jakiej materii się porusza. Reportaż musi być zrozumiały – to jest podstawowy warunek. Na własnych błędach nauczyłem się, że nie można robić skrótów myślowych, bo często coś, co nam wydaje się oczywiste, dla innych wcale takim nie jest. Kiedyś odesłano mi – jako jeden z nielicznych – materiał o zalewie Siemianówka. W Warszawie okazał się kompletnie niezrozumiały.

Czy korzystasz z doświadczeń innych autorów reportaży?

– Podglądam, oczywiście. W swojej pracy w telewizji spotkałem trzy osoby, od których wiele się nauczyłem. Pierwsza, to Piotr Garbarczyk, pracujący jeszcze wówczas w Warszawskim Ośrodku Telewizyjnym. Od niego dowiadywałem się, gdzie powinna stać kamera, a gdzie reporter, czyli uczyłem się podstaw. Potem był Wojciech Worotyński, przez pewien czas nasz dyrektor programowy, bardzo dobry reportażysta. No i Tamara Sołoniewicz, która była tu bardzo krótko. Za krótko może, żeby czegoś bezpośrednio nauczyć. Ale mnie skłoniła do samoedukacji. Po prostu dokładnie obejrzałem wszystkie jej filmy nie jako zwykły widz, ale uczący się warsztatu reportażysta.

Podpisując się pod reportażem prasowym autor ma świadomość, że sam od początku do końca go tworzył. Najwyżej ktoś z nim współpracował, pomógł zebrać informacje, zrobił zdjęcia. Lista osób uczestniczących w powstawaniu reportażu telewizyjnego jest dosyć długa. Czy czujesz się rzeczywiście autorem reportażu, czy tylko jego współtwórcą?

– Oczywiście, że czuję się autorem. To przecież ja znajduję pomysł, a potem szukam możliwości jego realizacji, i oczywiście wymyślam samą formę reportażu. Natomiast na poszczególnych etapach realizacji pomagają mi w tym inni. Uważam więc, że reportaż jest mój, z tym że oczywiście autorem zdjęć jest operator, autorem dźwięku dźwiękowiec, a montażysta ma swoją koncepcję łączenia obrazu i dźwięku. Nawet gdybyśmy policzyli wkład fizycznej pracy, to na sto procent zaangażowanego czasu przypadłoby na mnie, myślę, z osiemdziesiąt. Ile pracy trzeba włożyć w zrobienie około dwudziestominutowego reportażu niech świadczy fakt, że wykonuje się do niego od siedmiu do dziesięciu godzin zdjęć. To jest materiał, z którego dopiero powstanie dobry reportaż. Albo nie powstanie. Uważam jednak, że warto przekonać ludzi z ekipy realizacyjnej do zrobienia dobrego reportażu.

Oglądając reportaż „Pogoń za prawdą” zauważyłem, że dla budowania określonego nastroju używasz pewnych stylizacji. Na przykład pojawia się gdzieś w tle głos sędziego odczytującego wyrok na dziennikarzy, nastrojowa muzyka. Czy nie uważasz, że tego typu zabiegi mogą zafałszować prostą wymowę faktów, budować sztuczną, wymyśloną rzeczywistość?

– Oprócz prostego przekazywania treści potrzebne są odpowiednie zabiegi, ułatwiające widzowi przyjęcie treści. W przypadku „Pogoni za prawdą”, którą uważam za film dokumentalny, niezbędne było wykreowanie formy. Tego po prostu wymagają same założenia gatunku. Bo program może być nawet najsłuszniejszy, ale zarazem strasznie nudny i nikt go nie zechce obejrzeć. I wtedy właśnie potrzebna jest odpowiednia forma przekazu treści. Inna sprawa, że wypracowana forma nie może tej treści zafałszowywać, przynajmniej takie jest założenie. Dzisiejsze możliwości techniczne są bardzo duże i można formę kształtować w sposób praktycznie nieograniczony. Sam lubię to robić, ale w pewnym momencie mówię sobie: stop, koniec! Żeby nie przesadzić.

Czy zdarza ci się poprawiać reportaż już gotowy do emisji? Na przykład pod wpływem czyichś rad?

– Nie, bo nie ma takich możliwości. Wynika to z systemu pracy. Kiedyś zdarzało mi się myśleć: zrobię ten materiał na razie tak, a potem go zmienię. Ale tak się nigdy nie stało. Bo są nowe tematy, nowe wyzwania...

Jesteś jednym z bardziej znanych dziennikarzy telewizyjnych w regionie. Wynika to na pewno z prestiżu nagród międzynarodowych, które otrzymałeś, ale chyba też z ilości twoich programów na antenie. Jako dziennikarz i twórca, które opinie bardziej cenisz, zwykłych widzów, laików, którzy po prostu oglądają telewizję, czy raczej zawodowców, którzy potrafią docenić w twojej twórczości coś więcej, którzy są świadomi warsztatu autora?

– Jeśli chodzi o białostocką telewizję, to bezpośredni, świeży odzew na emitowane programy jest, o ile wiem, minimalny. Badania oglądalności programów mówią, oczywiście, ilu widzów wybiera poszczególne pozycje. Na przykład magazyn „Sami o sobie” ogląda około stu tysięcy telewidzów. Ale wszystko to czysta statystyka, która nie przekłada się na konkretnego widza. Jak na skalę oglądalności nie otrzymujemy zbyt wielu listów czy telefonów. Dlatego dla mnie osobiście ważne jest, że gdzieś tam na jakimś przeglądzie ktoś o moim programie powie coś dobrego. I oprócz nagrody i satysfakcji uzyskuję potwierdzenie, że to co robię, jest wartościowe. Myślę, że w zawodach twórczych wyrażana co jakiś czas przez fachowców opinia na temat tego co robimy to coś bardzo ważnego. Sama intuicja twórcy to za mało.

Wyobraźmy sobie, że jakaś znana zachodnia stacja telewizyjna, na przykład BBC, zamawia u ciebie reportaż o współczesnej Białorusi. Jak pokazałbyś Białoruś, które miejsca byś wybrał, jakich ludzi?

– Trudno wyobrazić sobie tak ogólne zamówienie – o współczesnej Białorusi. Jeśli już, byłoby zdecydowanie bardziej konkretne. Jest to teoretycznie możliwe. Na przykład Tamara Sołoniewicz ostatni swój film robiła dla telewizji Planete. Jeśli więc pojawi się tego rodzaju zamówienie, a w końcu pewnie się pojawi, będzie dotyczyło na przykład prezydenta Łukaszenki albo systemu kołchozów... Będzie to wtedy dla mnie zadanie jak każde inne i z pewnością się z niego wywiążę.

Wracając do mego pytania, czy istnieje według ciebie coś takiego, jak telewizyjna ikona współczesnej Białorusi?

– Białoruś w polskiej telewizji to po pierwsze Łukaszenko, po drugie kołchoz, do tego Czarnobyl i Polacy. I to wszystko. Często tu w redakcji dyskutujemy o wizerunku Białorusi. Że nie chcielibyśmy powielać schematów typu powszechna bieda, Łukaszenko... Ale na nic innego nie ma zapotrzebowania. Bo kogo na przykład może zainteresować, powiedzmy... białoruska opera? Za to wszystkich interesuje wsadzanie do więzienia dziennikarzy. Możemy więc sobie powiedzieć, że nie chcemy schematów, ale zmuszeni jesteśmy je powielać.

Czy trudno jest realizować reportaż w Białorusi? Czy napotykałeś w czasie swojej pracy dużo problemów, ktoś ci przeszkadzał w realizacji twoich planów?

– Z poruszaniem się po Białorusi nie miałem żadnych kłopotów. A wyjazdów było już kilkadziesiąt. Trudności przydarzyły nam się jedynie podczas realizacji filmu „Czarnobylcy”. Wyjeżdżaliśmy ze strefy czarnobylskiej. Zatrzymał nas milicjant, bo kierowca trochę przekroczył prędkość. Potem zamknięto nas na noc w areszcie. Ale zrobiono tak tylko dlatego, że złamaliśmy prawo – bez zgody władz wjechaliśmy do strefy. W każdym kraju by nas zatrzymano. Z samym przekraczaniem polsko-białoruskiej granicy też nie mamy problemu. Opracowaliśmy specjalny system, którego jednak nie zdradzę. Dzięki niemu nigdy nie stoimy w kolejkach. Polscy i białoruscy pogranicznicy i celnicy bardzo sympatycznie się do nas odnoszą. Na miejscu już natomiast reporter sam musi tak ułożyć sobie plan pracy, żeby zrealizować założone cele. To jest kwestia doświadczenia, praktyki.

Z tego, co mówisz wynika, że na terenie Białorusi dziennikarze z zagranicy nie mają takich problemów jak dziennikarze białoruscy...

– My jedziemy tam przeważnie na jakiś tydzień. Mamy akredytację ministerstwa spraw zagranicznych, działamy oficjalnie. Jeśli rażąco nie naruszymy obowiązujących tam zasad, nie mamy się czego obawiać. Sytuacja białoruskich dziennikarzy jest zupełnie inna. Na przykład telewizja służy tam wyłącznie do tego, żeby pokazywać Łukaszenkę i jego sukcesy. I dziennikarze pracując muszą o tym stale pamiętać.

Jesteś związany z telewizją w Białymstoku od samego początku, gdy tylko się tworzyła. Jak z perspektywy czasu oceniasz rezultaty swojej pracy, pracy swojej redakcji? Co udało się zrobić, a czego nie? Co trzeba zmienić?

– Co się udało? Chyba wprowadzenie i stałe pojawianie się tematyki białoruskiej na antenie białostockiej telewizji w sposób naturalny. Poświęcone jej piętnastominutowe okienko moim zdaniem jest za małe w porównaniu do czasu poświęcanego innym mniejszościom. Mówię to na podstawie obserwacji. Znaczących wydarzeń w życiu społeczności białoruskiej jest zdecydowanie najwięcej i te piętnaście minut nie wystarcza. Powinno być co najmniej trzydzieści. To jednak sprawa dyrekcji telewizji i ustaleń z organizacjami mniejszości narodowych. Swego czasu było dużo szumu na ten temat, teraz jest spokój i nikt w telewizji nie chce tego spokoju burzyć. Warto jednak pamiętać jeszcze o jednej rzeczy. Dzięki temu, że ja i Kola Wawrzeniuk pracujemy tu na stałe, tematyka białoruska pojawia się też w innych pasmach, w innych programach. Wszystko zależy od stopnia ważności wydarzenia. Bywało już nie raz, że białoruska tematyka pojawiała się w pierwszych newsach Obiektywu.

Wracając do przeszłości, twoje pierwsze kroki dziennikarskie wiążą się z Czasopisem”...

– Były wcześniejsze próby, jeszcze na studiach. Miałem swój udział w wydawanym przez Białoruskie Zrzeszenie Studentów biuletynie „Aposznije pawiedamlenii”. Z dziennikarstwem niewiele miało to wspólnego. Potem był „Czasopis”.

Jak oceniasz dziś swój związek z „Czasopisem”? Czy to był dla ciebie twórczy czas?

– Był to etap nauki dziennikarstwa. Takie, można powiedzieć, raczkowanie. Dziennikarstwo na wyczucie. Poza tym całkiem inne jest tempo pracy w telewizji niż w miesięczniku. W „Czasopisie” było dużo miejsca na refleksje... Współczesne media codzienne tymczasem wymagają ogromnego tempa pracy. Liczy się news tu i teraz. Jutro – już nie. A tak nawiasem mówiąc, myślę, że z czasem znudzą się nam te szybkie newsy. Na razie jednak taka tendencja się utrzymuje. Co do „Czasopisu”, uważam że ciągle za mało jest w nim życia. Jest dużo ponadczasowych tekstów, literatury, których na przykład ja nie czytam. „Czasopisowi” potrzebne są teksty z życia, czyli reportaże.

Czy twoja praca w „Czasopisie”, teksty, które wtedy tworzyłeś, pomogły ci w pracy w telewizji, czy przekładają się jakoś na twoje dzisiejsze umiejętności, sposób pracy?

– Właściwie nie. Bo uważam, że to co wówczas pisałem, było słabe. Nazwałbym to raczej próbami pisania reportażu. Natomiast jak tworzyć reportaż – i nie jest ważne, czy będzie on pisany do gazety, nagrywany do radia czy telewizji, bo zasady ogólne są podobne – tego nauczyłem się dopiero w telewizji. Uważam, że najlepszym sposobem uczenia się jest metoda przekazywania wiedzy i umiejętności na zasadzie mistrz-uczeń. Tak było tu, w telewizji. W „Czasopisie” takiej możliwości nie mieliśmy, bo sami zaczynaliśmy od zera i uczyliśmy się wszystkiego.

Jakie plany na najbliższy czas?

– Jestem świeżo po zdjęciach do drugiej części filmu „Pogoń za prawdą”. Będzie on, jeśli chodzi o tematykę, nieco szerzej niż pierwsza część ujmował problem. Ogólniej mówiąc poruszy on kwestię wolności obywatelskich w Białorusi. Będą w nim ukazane różne przypadki świadczące o naruszaniu tych wolności, na przykład sprawy zaginięcia ludzi i inne. To moje najbliższe, najważniejsze plany. O tych dalszych nie chciałbym na razie mówić.

Rozmawiał Jerzy Sulżyk

Jerzy Kalina, lat 35, dziennikarz OTV Białystok, redaktor magazynów: mniejszości narodowych „Sami o sobie” „Sąsiedzi” (przy współpracy Telewizji Grodno) i „Łowcy faktów”. Stale współpracuje z Redakcją Ekumeniczną (Program II) oraz magazynem mniejszości narodowych „U siebie” (Program I), magazynem samorządowym „Bądź i rządź” (Program I), magazynem „Etniczne Klimaty” (Regionalna Trójka). Reportaże i filmy dokumentalne Jerzego Kaliny były prezentowane na wielu festiwalach w kraju i za granicą. Wyróżnienia i nagrody: 1997 r. – pierwsza nagroda w kategorii programów cyklicznych za magazyn „Sami o sobie” na I Międzynarodowym Festiwalu Filmów o Mniejszościach Narodowych Kraków-Przemyśl ’97; 2001 r. – Grand Prix Stowarzyszenia Europejskich Telewizji Regionalnych w Porto za film dokumentalny „Czarnobylcy”; 2001 r. – nagroda główna I Międzynarodowego Przeglądu Filmów Ekologicznych „Ekoraj” w Rajgrodzie” za film „Od moru i głodu”; 2001 r. –trzecia nagroda Przeglądu Twórczości Dziennikarskiej Reporterów Telewizji Regionalnych w Olsztynie za film „Od moru i głodu”; 2002 r. – nagroda główna za film dokumentalny „Pogoń za prawdą”, przyznana przez austriacki oddział Stowarzyszenia Dziennikarze Bez Granic. Na zdjęciu: Jerzy Kalina w Porto, 2001 r.