Czasopis

Białoruskie pismo społeczno-kulturalne

12/2002


Zwierz i dusza

W ten wieczór, dalibóg, nie wiedział, co się z nim dzieje. Bez ustanku chodził po mieszkaniu, tam i z powrotem, tam i nazad jak zwierzę w klatce i nie wiedział, jak się uspokoić. Chwilami to się mu udawało, ale na tak niedługo, że nie warto było nawet wspominać, i znów powracał do swoich myśli i niemal w głos powtarzał: Czyżbym zwariował? Czy to już koniec? O Boże, co się ze mną dzieje?

Co chwila rzucał okiem na zegarek: wydawało mu się, że gdy grzebał się w swoich myślach, minęło mnóstwo czasu, a to tylko trzy czy cztery minuty, już było przed ósmą, a telefon nie dzwonił. Czyżby miała się nie odezwać? – czując pustkę i nadaremność pytał się sam siebie, jak obcego, i jak w głuchym szaleństwie zaciskał pięści: Pojadę i sam ją przywiozę! Nawet gdy nie będzie chciała! Bladł i tracił oddech, stopował na chwilę. Czyżby to był on sam?

Speszony, wiedział jednak, że zrobi tak, jak zapowiedział, jeśli ona nie przyjedzie, i ta myśl peszyła go jeszcze bardziej, i nie wiedział już, co myśleć o sobie. Zatrzymywał się na chwilę, niepewnie spoglądał na drzwi: wydawało mu się, że wszystkie te cierpienia są bez sensu. Zajęty sobą, może nie zauważył, jak ona weszła, pewnie dawno już siedzi w fotelu i z ciekawością spoziera na jego dziwaczne, obłędne obijanie się po domu. Jednak fotel, jego ulubiony zielony fotel, był pusty, więc nie żałował sobie obraźliwych i krzywdzących słów.

Po chwili te słowa całkiem zacierały się w jego świadomości, jakby ich i nie było, i widział znów przed sobą jej białą puszystą bluzkę, dwa niewysokie pagóreczki pod nią wstydliwe garbiki piersi, ledwie ledwie dostrzegalne pod ubraniem, wyobrażał sobie, jak przytuli się do nich i... tracił rozum: w takich chwilach pragnął jej... całej! Czegoś innego po prostu, pocałunków i pieszczotliwych słów dziś było nad podziw niewiele... Przylgnął do jej piersi, zapomniał o całym świecie. Pochłonąć ją całą, nie, nie pochłonąć, a samemu roztopić się w niej do ostatniej kropelki, całkowicie, na zawsze i więcej nic nie trzeba, oprócz tej niesamowitej, absolutnej i upragnionej jedności. Czuł to w takich chwilach i bez końca zadawał sobie jedno i to samo pytanie: co się ze mną dzieje? Skąd to nieoczekiwane, straszliwe pragnienie? To było coś tak pierwotnego, ślepego, potężnego, nad czym nie można zapanować, i to przerażało go bardziej niż pożądanie, bo ile żyje nie zdarzało się w nim nic takiego. Ale to w nim istniało, i poczuł strach, że oszaleje z tego wszystkiego.

Siłą odpierał te myśli, lecz nie mógł się ich pozbyć. Niepokoiło go jeszcze jedno: co ona zrobi, gdy się o nich dowie? Może, po prostu, odwróci się i pójdzie sobie... I nigdy jej więcej nie zobaczy... I nigdy więcej nie powtórzy się ten obraz, który ujrzał pewnego razu... Po prostu się zagapiła, autobusy już nie jeździły. Zaproponował jej wtedy nocleg u siebie, miejsca w domu wystarczy, a jutro raniutko spokojnie pojedzie pierwszym autobusem do pracy. Zastanowiła się chwilę i została.

Pościelił jej w sypialni, a sam umościł się w salonie na kanapie. Lufcika nigdy nie zamykał, ale dziś pomyślał, że gość zmarznie, i zapytał, czy dać jej jeszcze jedną kołdrę, tak na wszelki wypadek. Zgodziła się, i on, pogrzebawszy się w szafie, przyniósł jej nowy, tylko że dawno temu kupiony koc, który leżał do tej pory bez potrzeby.

Nie pomyślał, że ona rozbierze się tak prędko i odruchowo łokciem otworzył drzwi. Ona, z odrzuconą do tyłu głową, z zamkniętymi oczami rozczesywała włosy... Oniemiał, przeląkł, się, speszył się, ale dzięki Bogu zdążył się ukryć, cofnął się o dwa kroki, specjalnie pchnął nogą krzesło, narobił hałasu, by wiedziała, że już idzie, zastukał do drzwi, usłyszał zaproszenie, i zauważył, że ona niczego się nie domyśliła. Może widziała tylko tę dziwną minę, nie zapytała jednak o nic – mało to człowiek ma problemów? A on... nie mógł zapomnieć.

I już leżąc na kanapie nieoczekiwanie uświadomił sobie, że niepotrzebna mu jest żadna inna dziewczyna, tylko ta jedna! I to co myślał o niej wcześniej, zlało się z tym, co ujrzał chwilę temu, i widocznie wtedy naszło go to dziwne pożądanie, za które było mu tak wstyd... Dopiero teraz zrozumiał, że miłość to nie tylko pocałunki, pieszczoty i kochanie, to jeszcze coś innego, bardziej władczego i wszechogarniającego niż pieszczota, do tego straszliwie bezlitosnego, bo właśnie to dyktuje człowiekowi, na przekór rozumowi, co ma robić, i nie daje myśleć o niczym innym... A może po prostu dziś zwariował?

A może nie tylko dlatego... Przecież dzisiaj Nowy Rok! Ulubione święto! I niosące najwięcej cierpień. Zawsze chciał być w taki dzień z kimś, kto go rozumie i nie będzie zrzędził, kto wysłucha jego spowiedzi i uwierzy mu tak, jak on będzie wierzył temu człowiekowi, który z nim wtedy zostanie. Lecz takiego człowieka do tej pory nie było. Czyżby i dziś nie miał się odnaleźć?! Jak on jej wierzy! Jak chce, aby i ona miała święto! Wszystko uczyni, aby tak było! Niech tylko przyjdzie!

Ale czy będzie święto, gdy ona... się... dowie o wszystkim? Jak na niego popatrzy? Czy powie coś..?

Zadzwoniła wtedy, gdy stracił już wszelką nadzieję, za kwadrans dwudziesta druga. I to nie telefon zabrzęczał, a dzwonek do drzwi: cztery krótkie sygnały, by wiedział, że to ona! Rzucił się do drzwi pobladły, ledwo się opanował, zatrzymał się, i poszedł wreszcie, powstrzymując każdy krok, jakby chciał je wydłużyć. Kiedyż wreszcie skończy się ten korytarz samotności! Szedł i nie wierzył, że zaraz ujrzy ją w swoim mieszkaniu. Tak, to ona! Jest Bóg na świecie, pomyślało mu się znienacka i w skrusze, tylko czy teraz to potrzebne, jeszcze Bóg usłyszy i odbierze to jak kpinę? Więcej już Boga nie ruszał, ale w duszy zostało przyjemne odczucie, jakby ktoś mu współczuł i przez to oddalił nieszczęście, które niechybnie by się stało.

Otworzył drzwi i ucieszył się jak dziecko: przed nim naprawdę stała ona! A ona spoglądała na niego i uśmiechała się lekko, bo nigdy nie widziała go tak szczęśliwym, i radowała się sama, a on, nie znając powodu tej radości, podtrzymywał ten radosny nastrój, też żartował i śmiał się, ukradkiem przypatrując się jej krokom, mimice, gestom, chcąc odgadnąć, co takiego wzbudziło w nim tę straszną, nie do pokonania, żądzę, jednak żaden najmniejszy, nieprzyjemny gest czy ruch nie pozwalał pomyśleć o niej czegoś złego czy obraźliwego. To zadziwiało jeszcze bardziej. To on, on jedyny, jest winien tego pożądania! I choć radości z tego było mało, tym szczerzej się radował, że ona jest właśnie taka, a nie jakaś inna, którą można byłoby skrzywdzić. I przez to poczuł straszliwą lubość do tej dziewczyny, która zapewne nawet nie uświadamiała, co się z nim dzieje.

I choć ta lubość go przepełniała, odczuł, że ten zwierz, który niedawno siedział w jego piersiach, nigdzie nie przepadł. Przyczaił się tylko, aby nikt, żadna żywa dusza, go nie spostrzegła, i był wdzięczny zwierzowi, że się ukrył: któżby chciał, aby zobaczono w nim nie wiadomo co! Lecz zwierz żył. Starczyło powiedzieć, że przyszła tylko złożyć życzenia z okazji święta i zaraz sobie pójdzie, widocznie czekały na nią koleżanki, i zwierz błyskawicznie zerwał się na łapy, gotów w każdej chwili rzucić się na skróty, jeśli ona spróbuje zrobić choć krok, a jeśli się ośmieli, bezlitośnie dziko, po zwierzęcemu, zaryczeć na nią i nie pozwolić wyjść. Boże! Po co stworzyłeś tę dziewczynę? Po cóż przysłałeś ją do mnie? Dlaczego czynisz tak, że patrząc na nią tracę rozum? A gdy jej nie widzę, podwójnie! Czemu nie sprawisz, abym kochał ją jak wszyscy: cicho, spokojnie, z radością nosząc ją na rękach i modląc się do niej, jak do madonny? Ojczulku, czemuś wybrał akurat mnie, czemuś nie chorobą pokarał, nie nieszczęściem, tylko tą bezgraniczną, ślepą, nierozumną miłością? Za cóż takie cierpienia?

Uśmiech, niepowstrzymanie szczęśliwy i migotliwy, oświetlił jego twarz: wszystkie słowa i o dziewczętach, i inne wypowiedziała tak po prostu, żartem, jakby chciała go trochę rozzłościć, i zwierz, który tylko szczerzył zęby, błyskawicznie spokorniał i, niepewnie zerkając spod oka, niechętnie polazł do swej kryjówki.

Na zegarze była już za kwadrans północ. Zgaszono światła, zapalono świeczki. Gęste rubinowe wino trwożliwie błysnęło w cienkich przezroczystych kielichach, zachwiało się lekko i uspokoiło. Oczy głębokie i tajemne w półmroku powiedziały mu więcej niż najbardziej serdeczne, najdroższe słowa.

A północ zbliżała się z każdą minutą. I z każdą minutą zbliżało się to, co powinno się zdarzyć. Wiedział już, że się zdarzy, nie wiedział tylko kiedy i jak. Nie padło na ten temat żadne słowo.

Północ odbiła ledwo słyszalnymi dzwonami kościoła na rogu sąsiedniej ulicy, i za moment stała się cisza, jak mu się zdało, z suchym szmerem, potrzaskiwaniem świeczki, jakby ktoś chciał kogoś postraszyć czy ostrzec. I gdy pienisty szampan przezroczystym złotym słupkiem zastygł na dnie kielichów, słyszalna stała się muzyka, którą włączył już dawno, lecz usłyszał dopiero teraz. A może wszystko stało się inne, nad podziw czyste i jasne, i żadna mroczna myśl nie miała już do niego dostępu.

Podszedł do niej i pieszczotliwie przytulił.

Poczekaj! Zatrzymała go tylko wzrokiem i niezauważalnie, po prostu, jakby jej nie trzymał, wyślizgnęła się z jego ramion i na chwilę znikła w sypialni. Zaszeleścił papier, z którego coś rozwijano, domyślił się: prezent! Nie mógł dojść: kiedy ona go przyniosła? Trzymała przecież w rękach tylko maleńką torebkę, nic więcej nie miała?

Czekał cierpliwie, jak chłopczyk, i cieszył się, że za chwilę stanie się coś niezwykłego i, zapewne, niesamowicie przyjemnego: nie codziennie ma się święta! Ciekawe, co przyniosła w prezencie? Książkę? Jakieś rzadkie wydanie, może w cennej okładce? A, może krawat, który on tak lubi? Czy, nie daj Boże, wodę kolońską?! Tylko nie to! Nie to ostatnie!

Nawet nie usłyszał, jak zawołała go pierwszy raz. Ochłonął, gdy znów się odezwała, trochę zniecierpliwiona, lekko nawet obrażona. Lecz, jak zawsze, miękko i pieszczotliwie:

No, gdzie jesteś? Ileż mam na ciebie czekać?

Wzdrygnął się. Ruszył. Na chwilę ogarnęła go trwoga, gdy zobaczył ciemność w sypialni. Po co? Mrok był jego wrogiem, nie wiedział, co kryje w sobie.

Cóż za niedorzeczne żarty, pomyślał, i w jego piersiach znów zadygotał zwierz: wyczuł niebezpieczeństwo.

Zamarł, nasłuchując. Ni szmeru!

Zaszurał dłonią po ścianie. Szukał, ale nie mógł znaleźć wyłącznika, a zwierz już się poruszał...

I nagle błysnęło światło. Nic nie zobaczył, oślepiony. Zasłonił się dłonią i zdecydowanie ruszył w głąb pokoju.

Lekki szmer z odległego kąta sypialni zatrwożył go, siłą rozwarł powieki. To co zobaczył powstrzymało go na chwilę: dziewczyna, siedząc na łóżku, z lekka nachylona, zapalała noworoczną choinkę, tak była wykonana świeczka, w formie choinki, i nie starczyło mu siły, by zrobić choć jeden krok. To taki podarunek go oczekiwał! Obok, na stoliku, leżał szeleszczący papier pergaminowy, w który była opakowana świeczka.

Nie wiedział, co powiedzieć. Ręce i nogi odmówiły posłuszeństwa, jakby ich nie było. Istniała tylko dusza, ale nie wiedział, gdzie jest ona: czy w nim, czy już nie, może całkiem roztopiła się w powietrzu, którym oddychał. Czuł tylko, że dusza nigdzie nie przepadła, jest tu, tak jak i on sam, czeka tylko na moment, gdy zupełnie nieznajoma dziewczyna, siedząca na łóżku, coś jej rozkaże. I ona, ta dusza, wykona tylko to, co będzie jej rozkazane.

Wystraszony, drżącymi, niepewnie szczęśliwymi oczyma patrzył na dziewczynę i niczego nie rozumiał. Patrzył.

Miedziana samodziałowa spineczka, jego dawny prezent, była już odpięta i włosy miękką tajemną falą opadały na piersi, okrywając je niemal całkiem. Dziewczyna starannie, by nie naśmiecić, położyła na stół nadpaloną zapałkę, otwarcie, bez lęku i nieufności, zerknęła, i widząc niezdecydowanie, nieoczekiwanie śmiałym, bezwarunkowo rozpaczliwym i trwożnie radosnym gestem odrzuciła na plecy gęste czarne pasma i wyciągnęła w jego kierunku spragnione jaskółcze skrzydła, takimi zdały mu się jej cienkie, zgrabne nagie ręce.

Zamarł i w milczeniu osunął się przed nią na kolana. Ostatnim, co wyraźnie zapamiętał, był cichy przeciągły jęk, który wyrwał się z jego piersi, żałosny i nieszczęsny. Tak, skowycząc, umierał w nim dziki drapieżny zwierz, i do jego ciała, powolnie, krótkimi zrywami, po kawałeczku znów wracała czysta dusza.

Autor opowiadania mieszka w Sankt-Petersburgu.

Tłumaczyła z białoruskiego Mira Łuksza