Czasopis

Białoruskie pismo społeczno-kulturalne

02/2003


Ziemia św. Łukasza

Wielu już starało się ułożyć opowiadanie o zdarzeniach, które się dokonały pośród nas.
Św. Łukasz 1,1

To i ja zacznę od opowieści o skudzieli. Kiedyś każdy znał to gliniane naczynie, później je zapomniano. Człowiek przychodzi na świat, rośnie, żyje, rodzi potomstwo, starzeje się i umiera naturalną śmiercią; bo gdy nie ma śmierci – nie ma życia. Życie wyrasta z martwego. Atoli człowiek różnie umiera i nie zawsze zabiera go jego śmierć. Umarli są naprawdę martwi, gdy dożywają do swojej śmierci naturalnej. Zabici na wojnie lub bez niej, powaleni przedwczesną chorobą, topielcy, otruci zielem, spaleni, rozdarci przez zwierza, ukąszeni przez żmije, zabici przez piorun – w istocie nie umarli. Wloką swój żywot i w dawnych czasach nie wolno ich było oddawać ziemi. Odnoszono ich na skudziel – w głąb jarów, w puszczańską głuszę, w bagienną przepastną topiel, nie tkniętą stopą żywego człowieka. Nie sprawiano po nich wypominków ni stypy. Mówię o tym po to, żebyś i ty do samego końca nie zapominał tego i

Abyś się mógł przekonać o całkowitej pewności nauk, których ci udzielono.
Św. Łukasz 1, 4

Pochodzę z miasteczka Skidel lub inaczej Skidziel, na zachodzie Białorusi, u zbiegu jaćwieskich rzek Kotry i Niemna. Wedle archiwów Skidel jest znany od XVI wieku. Założyli go podobno Radziwiłłowie, nie wiadomo tylko, po co się pchali w te jałowe piaski i bagna.

Za sowieckich czasów nauczyciele szkolni na rzadkich lekcjach krajoznawstwa – jedna jedyna lekcja na cały rok szkolny! – opowiadali pseudoludową legendę, jakoby niegdyś miała tu ugrzęznąć caryca Katarzyna II Wielka i wyrzucała z karety swe ciuchy, żeby lżej było ciągnąć konikom... Niby że chłop sobie wyobraził, że jeśli caryca jechała karetą, to pojedynczą, bez obozu i eskorty – jak on swoim wozem do teściowej w gości. Katarzyna tymczasem nigdy tu być nie potrzebowała, milczenie bowiem ostatniego – niemego – sejmu Rzeczypospolitej nadzorowali generał Titianow i dyplomata Repnin, zaś ostatniego króla i wielkiego księcia Stanisława Augusta Poniatowskiego aż do wywiezienia go do twierdzy w Sankt-Petersburgu pilnował zwyczajny major gwardii rosyjskiej; należy przypuszczać, że to ludzie tego majora – rosyjska gwardia ówczesna wykonywała funkcje dzisiejszych specsłużb – w Grodnie podtruli cichcem Poniatowskiego i już oszołomionego i bezwolnego powieźli do Sankt-Petersburga. Tam Katarzyna II odbiera przedśmiertną abdykację swego kochanka i staje się legalną w rozumieniu prawa europejskiego królową i wielką księżną.

Kiedyś od mych patriotycznych przyjaciół – krajoznawców białoruskich, których działalność była na przełomie lat 80. i 90. dozwolona i nawet ją od wielkiego święta popularyzowano, dowiedziałem się, że Skidel pochodzi od kedelis, kedzlai, co w języku Bałtów oznacza „pleść”, „wyplatać”, „plecionka”, a w sensie przenośnym „tarcza z łozy, pułapka, zagroda”, a więc „strażnica, czata, posterunek”...To tak, jakby lewy brzeg Niemna kolonizowali Słowianie, a prawy długo jeszcze należał do Bałtów i tu właśnie mieli swoje strażnice i jedni, i drudzy. I mogło tak być, tylko że nigdzie w okolicy Skidla nie ma ni pagórków, ni innych miejsc poręcznych do obrony i ani śladu jakiegoś zamczyska, a strażnica po litewsku jest „prenai”, w pobliżu Kowna zaś znajduje się miasteczko Prenai. Więc znowu jedno z drugim nie pasuje jakoś.

Rozglądając się wszakże po dalszym i bliższym czasie mimowiednie odkrywasz w głowie, że w gruncie rzeczy wszystko jest proste, jak życie i śmierć, i ten nasz Skidel to nic innego, jak owa skudziel – ostoja umarłych, którzy jeszcze żyją, albo żywych, którzy od dawna są martwi. Śmiejesz się pod wąsem! Śmiejesz się nie bardzo wiedząc, czy sam przypadkiem nie jesteś skidelanin, czyś może przyjechał z daleka lub z bliska, a może zawitałeś tu na dzionek jakiś tylko z moją książką; nie musisz w nic wierzyć, zresztą bardziej liczę na twój rozum, choć i to mnie nie bardzo obchodzi, bo ty masz tego dość i tylko wyglądasz, kiedy to się skończy, chociaż to się nigdy nie skończy, będziesz jednak czekać.

A oto będziesz niemy i nie będziesz
mógł mówić aż do dnia, w którym to
się stanie, bo nie uwierzyłeś moim
słowom, które się spełnią w swoim czasie.
Św. Łukasz 1, 20

Na Białorusi marnieje ta skudziel – ten Skidel czy Skidziel. Prawdę mówiąc, nie tylko tutaj ludzie nie żyją, jeno dożywają lat. I jak na całej Białorusi, tak i tutaj wszystko chyli się ku upadkowi. Lepiej jest by człowiek nie sądził innego człowieka, ale każdy, kto ma pióro czy maszynę do pisania, czy siedzi przy biurku z komputerem, sędzią się staje, czy chce czy nie. Toteż powiem od razu, że sądzę samego siebie, bo nikt na pewno nie wie, czy jest po śmierci ów Straszny Sąd, a jeśli jest, to czy sprawiedliwy on, a jeśli sprawiedliwy, to kto sądzi i jakimi prawami...Wydaje mi się wszakże, że pamięć człowieka o sobie i innych – to jest ten Straszny Sąd, bo pamiętają ci, którzy się mają za szczęśliwych i przebiegłych, albo udają, że niczego nie pamiętają, więc i przepadną też bez śladu po sobie. Na skudzieli nikt nie umiera i nie ginie bez śladu po sobie,

Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego.
Św. Łukasz 1, 37

Kiedy przed ćwierćwiekiem domęczałem pierwszych dziesięć lat sowieckiej szkoły, którą nazywano eufemistycznie, a i po dziś dzień się zowie szkołą średnią, co znaczy, że głupich czyni mądrymi, a mądrych głupimi, za najcięższe przedmioty uchodziła matematyka z chemią, za najłatwiejsze – historia i literatura.

Ale i wtedy, i dziś nigdzie tak nie błąkano się, jak w swojej i obcej historii. I oto dziś okazuje się wyraźnie, że moi rodacy jakoś radzą sobie z wytwarzaniem i cukru, i saletry, i telefonów z telewizorami, i rowerów z autobusami, jeśli nawet gorzej od Europy, to jednakże lepiej od Rosji. Naszym zresztą lepsze nie potrzebne. Radzi się i bez tego. Co się zaś tyczy literatury, to dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu rodaków upodobniło się do tego mądrego psa, który wszystko rozumie, ale niczego nie potrafi powiedzieć. Co się zaś tyczy historii, to każdy o niej rozprawia, kto tylko nie leń, aż piana wali mu z gęby. Chociaż lepiej by pomilczeli, lepiej by nie licytowali się jeden przez drugiego o naszych i waszych – biedny Lelewel! On mówił jeszcze o jakimś braterstwie...Wszystko, co przeżyte, wydaje się łatwe i proste, więc łatwo i prosto się o tym gada, tylko że pamięć tym się różni od pustego gadania, że o wiele trudniej jest ją zamleć ozorem, który kości nie ma... Ani historia, ani literatura nie poddaje się prawom natury: człowiek wciąż wie o sobie samym tyle co nic.

A gdy się zejdą uczeni w piśmie, to taki podniosą kurz, że choć siekierę w nim wieszaj! Jeden się naczytał o „Zachodniej Rosji”, drugi – o Rzeczy Pospolitej, trzeci o Wielkim Księstwie Litewskim, czwarty – „że tu będzie Polska, ponieważ tak było przed wojną”! Piąty boleje, że rewolucja 1917 była błędem, szósty roni łzy, że „rozwalili taki kraj”, a wszystko to razem w Mińsku nazywa się Republiką Białoruś, a w Warszawie – Kresami... My zaś mieszkamy w środku, dokąd z rzadka tylko człowiek się zajrzeć odważa – i nie w prezydencie Łukaszence tkwi tego przyczyna, bo tak było na długo przed jego pojawieniem się. No cóż, Kresy to Kresy – niech sobie będą Kresy! Zaś nauka o nich niech się zowie kresologią – gwoli zapewnienia naszej rozmowie odpowiedniego poziomu intelektualnego! – z podziałem na psychokresologię, geopsychologię itd.

Podstawy kresologii współczesnej

Stało się ostatnio jasne, że historia Republiki Białoruś liczy sobie ponad tysiąc lat i poczyna się od Rahwałoda. Był to władca miasta Połock nad Dźwiną, książę – kneź albo kenędz, co znaczy władca krańca ziemi. Cztery takie krańce biegły odpowiednio w stronę dzisiejszego Mińska, Pskowa, Smoleńska i Rygi. Legendarny lud nad Dźwiną przyjęto dziś nazywać Krywiczami. Co się zaś tyczy Rahwałoda, to mógł on z powodzeniem być jakimś duńskim piratem, bo Rooks Wolf czy Rooks Wald – król – wilk czy król lasu! – równie logicznie brzmi, jak i znany historykom rosyjskim szlak od „Waregów do Greków”, hen aż przez Zatokę Fińską, Newę, Ładogę, Wołchow, Ilmeń, włóki, Dźwinę i Dniepr. Czy musiał ten szlak biec tamtędy, skoro można było od razu z Dźwiny wyjść na owe włóki i na Dniepr. Należy raczej przyjąć, że z początku na Dźwinę przyszli jacyś Krywowie i nasiedli na tubulców. Później dopiero ich rywale Rusowie zaszli ich od północy, „okopali się” i ruszyli na południe... Połock spalił się i Rahwałoda zabił ichni, ruski, książę Włodzimierz, późniejszy kanonizowany przez Cerkiew Włodzimierz Święty. On to z mocy bizantyjskich Greków ochrzcił potężny obszar od Morza Czarnego do Zatoki Fińskiej na Bałtyku. Rzecz jednak ciekawa: Włodzimierz golił głowę, pozostawiając jedynie chochół (czub), niczym późniejsi Kozacy zaporoscy, a jego wojsko chodziło pod barwami Nieba i Słońca, miało więc żółto – błękitne chorągwie, jak dzisiejsza Ukraina! Ten ów Włodzimierz widzi mi się bez wątpienia jako człowiek stepu, jakiś Chazar, zaś w bitwie roku 980 zwarli się nie Rahwałod z Włodzimierzem, lecz Las i Step lub po dzisiejszemu – Wschód i Zachód. Między nami mówiąc, tu się od tamtego czasu w zasadzie nic nie zmieniło...

Przed chrztem własnym i Kijowa ten Włodzimierz długo się wahał w wyborze państwowej wiary w swym imperium lądowym: to nie mógł wybrać pomiędzy chrześcijaństwem i judaizmem (część Chazarów wyznawała judaizm!), to reformował lokalne wierzenia pogańskie – na najwyższej skarpie w Kijowie wznosił się panteon bóstw, z których najgłówniejszym był Piorun (Perun) – bóg Stepu, a niżej stali Swaróg i Wiales czy Wołas – bóstwa podbitego Lasu. Wolno sądzić, że próba połączenia nie dającego się połączyć dała rezultat podobny do Unii z czasów późniejszych, ale Włodzimierz zrozumiał to dość prędko i obdarzył przywilejami jedną konfesję – chrześcijaństwo, które na tych ziemiach istniało i wcześniej za sprawą tychże Greków, Waregów czy innych ludów, ale ze cztery stulecia przed Włodzimierzem było wiarą przyjezdnych kupców i innych wędrowców.

Wszystko więc było jak u ludzi... „Jazycznik”, czyli poganin najpierw założył imperium, podbiwszy Rusów w Nowogrodzie i Krywów w Pskowie, a później ich wszystkich razem ochrzcił. Swoją drogą ciekawe: jazycznik czy poganin? Rzecz w tym, że poganie ze starych latopisów – kronik – to jakieś ludy stepowe, jacyś Pieczyngowie, Połowcy, Tatarzy itd., to jest ludy niechrześcijańskie jako takie, „z przyrodzenia”; jazycznicy to ci, którzy z punktu widzenia chrześcijan powinni, ale nie chcą być ochrzczeni... Musiał więc istnieć lud, którego część na czas życia naszych kronikarzy chrześcijaństwo przyjęła, a część nie.

Co to był za lud i gdzie mieszkał? Gdzie zniknął?

Podpowiedź daje nam leksyka: jest język („jazyk”) i jest mowa, przy czym ten ostatni termin zachowali Białorusini (i Ukraincy, ale oni są w pewnym sensie potomkami tych mieszkańców Białorusi, którzy w XIV wieku pobili Tatarów i skolonizowali dzisiejszą Ukrainę). Język zaś („jazyk”) przyszedł tu razem z Cyrylem i Metodym – greckimi misjonarzami – i oznaczał mowę ksiąg, a więc mowę chrześcijańskich kaznodziejów. Ci, którzy odmawiali przyjęcia chrztu i nowej wiary, mogli być nazwani jaćwiahi (Jadźwingowie), jak to stoi napisane w kronikach...Porównajmy: apostoł po grecku znaczy prorok, ale bliskie w brzmieniu apostata znaczy już w grece odstępca, zdrajca! Oto i gramatyka z leksyką... Po chrzcie Kijowa i zależnych od niego ziem w krótkotrwałym imperium Włodzimierza, włącznie z Połockiem i Nowogrodem, sam książę rok po roku wojuje nie o bogate Bizancjum, ale walczy o jakichś Jadźwingów (o Jaćwież), z których wedle kronikarza wziąć jeno można łyko na łapcie i „wienik” (miotłę) brzozowy do łaźni...Włodzimierz „wojuje” nie ochrzczonych Jadźwingów, jak inny imperator, Karol Wielki „wojuje” nie ochrzczonych Sasów! Pierwsze – w imię Krzyża – krzyżackie wyprawy nad Niemen, Narew i Prypeć szły nie od Niemców, lecz od Kijowa!

W wieku XIX historyk Sjergiej Sołowiczow znalazł szczątkowe resztki Jaćwieży bardzo blisko mego Skidela, nad górną Kotrą. Wedle uczonego, wyróżniał ich wygląd zewnętrzny i odzienie, byli wysocy, chmurni, w czarnych kożuchach i koszulach, z niezrozumiałym (!!!) ani dla sąsiadów – Białorusinów, ani dla pobliskich Letuwisów dialektem... Znajduje to odbicie w białoruskim przysłowiu: „Patrzy jak zwierz, niczym ów Jadźwing!”

W tym samym wieku XIX etnograf Oskar Kolberg gdzieś mniej więcej w tych samych okolicach –„koło Grodna”! odkrył Czarnorusinów: byli wysokiego wzrostu, twarze mieli pociągłe i zdrowe, nosili długie włosy, hodowali wąsy, ale brody golili, okrutnie lubili gorzałę i piwo i upijali się przy byle okazji, mowa zaś ich była białoruska...

U Polaka Kolberga i Rosjanina Sołowiowa prawie wszystko się zgadza – rzadki to wypadek u Polaka i Rosjanina na bagiennych pustkowiach białoruskich! – oprócz mowy. Ale nie ma w tym sprzeczności, gdyż Rosjanin istotnie nie rozumiał naszej akcentacji i dialektów, podczas gdy Kolberga po Poleszukach i Mazurach nic zadziwić nie mogło, dlatego też wnioskował jednoznacznie, że i w okolicach Grodna nie ma Polaków, bowiem ci Czarnorusini mówią po białorusku.

Kiedy przed dziesięcioma laty diabeł mnie porwał ze spokojnych sowieckich zakładów zbrojeniowych i cisnął na żywioł rewolucji narodowo-wyzwoleńczej, oderwałem się pewnego wieczora od tomów Kolberga i Sołowiowa i podszedłem do lustra – stamtąd spojrzał na mnie mroczny Jadźwing, wysoki i chudy, z wyciągniętą mordą, z długimi włosami i nawet z wąsem, jaki podówczas nosiłem, brody zaś nie miałem, bo rzadka rosła, jak u naszych Białorusinów przez te cholerne bagna! I mnie także, gdy odczułem beznadziejność przypisanego mi losu, gwałtownie pociągnęło ku gorzale i piwu...

Przeznaczenia uniknąć się nie da.

Jaćwingowie nie od razu poddali się chrystianizacji, jak to uczynił stołeczny Połock, i udziału w dziejach chrześcijaństwa nie brali – przynajmniej po jego stronie! Ale i oni wiążą się nierozerwalnie ze wszystkim tym, co się z tym Krajem dalej działo. Na razie zauważmy, że zdobywca Połocka książę Włodzimierz Święty nie wiadomo dlaczego z całej rodziny zabitego Rahwałoda zostawił sobie jego córkę Rahniedę i nawet pojął ją za żonę. Miał ten poganin razem s z e ś ć żon, właśnie żon, których dzieci otrzymały od niego kawałki jego imperium! Zwykłych zaś d z i e w e k jego harem liczył osiemset; po chrzcie Włodzimierz wszystkie je wyzwolił, opatrzył posagiem i powydawał za swoich drużynników, osadziwszy ich w Kijowie, który tym samym dwukrotnie się powiększył... Zresztą co to znaczy: nie wiadomo! To nam, cywilizowanym, nie wiadomo – my wyniszczamy wszystkich do do jednego do siódmego pokolenia! Kto wie, może zwyczaje i moralność barbarzyńców zakazywała zabijania do ostatniego żywego potomka aż do zatracenia rodu. Wierzyli wszak w nieśmiertelność i wędrówkę dusz, a nawet w to, że zwierzęta i ludzie to bracia, bo mają wspólnych rodziców...

Z białoruskiego przełożył Czesław Seniuch

Jest to fragment książki, którą w oryginale w „Czasopisie” drukowaliśmy w odcinkach w latach 1999-2002. W ub.r. ukazała się nakładem Stowarzyszenia Villa Sokrates, które już w marcu wyda ją także po polsku.

Алесь Чобат, Зямля сьв. Лукі

Aleś Czobat, Ziemia św. Łukasza